Page 157 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 157
Prowadziły do niej szerokie, drewniane schody – i zanim pan Adam zdążył
dosięgnąć klamki w masywnych drzwiach, już dochodziły go smakowite, pikantne
zapachy wyjątkowych potraw Feldmana.
W restauracji na małych stolikach przykrytych białymi, gładkimi obrusami stały
wazoniki z dwoma, trzema kwiatkami na cienkich łodyżkach. Kwiatki każdego
dnia były świeże, młodziutkie i także one emanowały nienaganną schludnością.
Pomiędzy stolikami kręcili się kelnerzy, przeważnie w średnim wieku, w białych
marynarkach, z niewielkimi, białymi ściereczkami przewieszonymi przez ramię. Pan
Adam zdecydowanie wolał tych dostojnych mężczyzn jako kelnerów niż kokieteryj-
ne kelnerki w innych restauracjach. Po pierwsze, w czasie jedzenia nie kusiły go
kobiece zaloty (nie miał w zwyczaju mieszać ze sobą różnych przyjemności, lubił
poświęcać całą uwagę każdej z nich osobno). Po drugie, kelnerzy w restauracji
Feldmana znali serwowane dania jak prawdziwi eksperci. Potrafili opisać zalety
i smak wszystkich potraw, które znajdowały się w menu, i dyskutować z fachową
drobiazgowością o zawiłych aspektach sztuki kulinarnej.
Kelnerzy właściwie doceniali delikatne podniebienie pana Adama i ich sto-
sunek do niego był pełen szacunku i powagi, przyjacielski, ale z zachowaniem
dystansu, a nie jak kelnerek – w typowy dla kobiet sposób – zalotny. A pan Adam
odpłacał im tym samym. Nawet mu przez myśl nie przeszło zwracać się do nich
tonem, jakiego używał do innych obsługujących go osób. Oczywiście wydawał
im polecenia i oczekiwał, że na każde jego stuknięcie łyżeczką w kieliszek przy-
biegną na jednej nodze, ale to należało do rytuału. Nigdy tego nie nadużywał,
robił tak jedynie w uzasadnionych przypadkach, aby zamówić następną potrawę,
perfekcyjną pod każdym względem.
Poza tym kelnerzy nosili małe, czarne jarmułki na głowach i to w oczach
pana Adama budziło jeszcze większy respekt dla wszystkiego, co mówili i robili.
Restauracja była koszerna.
Właściciel, stary pan Feldman, miał piękną, patriarchalną brodę, nosił ży-
dowski kapelusz i długi, atłasowy chałat. Nie mieszał się do spraw związanych
z restauracją. Prowadził ją jego syn, młody pan Feldman, który miał krótką, czarną
bródkę, a zamiast żydowskiej kapoty nosił marynarkę. Biała, jedwabna jarmułka
przykrywała jego głowę o ciemnych, starannie zaczesanych włosach – także on
w całej swej prezencji posiadał to samo dostojeństwo i solidność jak jego ojciec.
Jeśli starszy Feldman przypominał żydowskiego króla, to młody ze swą matową,
inteligentną twarzą i olbrzymimi, zamyślonymi oczami wyglądał na żydowskiego
księcia, którego naznaczyła diaspora. Zarówno ojciec, jak i syn, dodawali cieles-
nej celebracji jedzenia coś duchowego, coś, co zmieniało fizyczną przyjemność
w ważny, niemal święty ceremoniał. I to była zaleta, której pan Adam w żadnej
innej restauracji nie zaznał. Oczywiście nie chodziło mu o koszerność, z powodu
której musiał się poświęcać i nosić kapelusz na głowie, nawet w letnie, upalne
dni. Chodziło mu o schludność i piękno samego aktu spożywania posiłku. A tylko
tu, w restauracji Feldmana, jedzenie traktowane było jako doniosła, wyjątkowa 155