Page 155 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 155

po płótnie. – Wschodzący talent, o którym świat jeszcze usłyszy. Wyrzucono go
             z fabryki i od tygodnia nie miał nic w ustach. Czy wie pan, co to znaczy? Mając
             żonę i dziecko na utrzymaniu? Czy czuł pan kiedyś, jak to jest nie mieć co do
             ust włożyć? Nawet sam dla siebie. Nie mówiąc już, jak czuje się mężczyzna, gdy
             nie może przynieść dzieciom do domu kęsa jedzenia?
                Pan Adam krzyknął, poruszony impertynencją i bezczelnością morałów pra-
             wionych mu przez Gutmana:
                – Powinieneś wiedzieć, młody człowieku, że ja w ciągu jednego tygodnia daję
             więcej cdoki niż pan przez całe swe życie!
                – On nie przyszedł do pana po jałmużnę.
                – Nie potrzebuję nowych ludzi w mojej fabryce. – Adam wszystkimi siłami
             starał się zapanować nad sytuacją. – A już na pewno nie pana protegowanych!
                Gutman nic nie odpowiedział. Ale Adam nie mógł już dłużej milczeć. Ku
             własnemu zdziwieniu, zamiast wyładować złość na malarzu, z krasomówczym
             talentem zaczął mu opowiadać o własnej działalności filantropijnej, ile czasu
             poświęca chociażby na korespondencję ze wszystkimi instytucjami znajdującymi
             się w potrzebie. Od czasu do czasu przerywał, czekając, czy malarz nie odpowie
             jakimś słowem, wyrażając odrobinę zrozumienia. Ale Gutman milczał i w panu
             Adamie zaczęło narastać poczucie bezradności. Malarz miał serce z kamienia.
             Wykazywanie swego człowieczeństwa i tak będzie bezskuteczne. Nie da się
             wpłynąć na rękę z pędzlem, aby odmalowała to wszystko, co w Adamie jest
             sympatyczne. W końcu nie mógł się powstrzymać i powiedział:
                – W porządku, niech pan go przyśle jutro, tego swojego… swojego protego-
             wanego.
                Gdy tylko Gutman poszedł, pan Adam wrzucił cukierka do ust i zapalił drugie
             już tego dnia cygaro.
                Ponownie posłał, aby poszukano Zajdenfelda. Tym razem nie minęło dużo
             czasu, gdy kierownik stanął przed nim. Jak zwykle podszedł szybko do biurka.
             Pan Adam nie robił już żadnych ceremonii:
                – Chcę, aby Zosia została zwolniona! – powiedział twardo i dobitnie.
                Zajdenfeld nie był zaskoczony. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej plik
             papierów, jakby to, co powiedział mu pan Adam, nie miało wielkiego znaczenia.
                – Panie Rozenberg – z nieskrywaną wyższością zamachał papierami przed
             twarzą Adama, – Nie powinien się pan kierować sympatiami i antypatiami. Ta
             dziewczyna wykonuje perfekcyjnie swoją pracę i my jej tutaj potrzebujemy.
                – Kto to jest „my”?! – Pan Adam walnął pięścią w stół.
                – Fabryka.
                – Niech pan tak nie mówi o mojej fabryce!
                – Wydaje mi się, że już kiedyś powiedziałem panu, panie Rozenberg… – Zaj-
             denfeld nagle stał się bardzo podniosły i sztywny.
                Pan Adam ugryzł się w język. Tylko mu jeszcze dzisiaj brakowało rezygnacji
             Zajdenfelda. „On się niczego nie boi…” – gorączkował się, ale tylko w środku, nie   153
   150   151   152   153   154   155   156   157   158   159   160