Page 160 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 160

Mordechaj Chaim Rumkowski był już całkiem wyletniony – bez płaszcza,
           w luźnej, jasnoszarej marynarce. Na głowie niedbale spoczywał pomięty kapelusz,
           spod którego po obu stronach wystawały gęste, nieokiełznane srebrnosiwe włosy.
             Pan Rumkowski zatrzymał się przy drzwiach, zdjął okulary, przetarł je pospiesz-
           nie i ponownie osadził na nosie, następnie utykającym, ale żwawym krokiem
           starego człowieka, który ma jeszcze sporo energii, podszedł do młodego pana
           Feldmana. A ten nie wydawał się zaskoczony tymi odwiedzinami. Wyciągnął do
           Rumkowskiego smukłą, białą dłoń, sięgając czubków jego palców i z szacunkiem
           potrząsając nimi. Zamienili ze sobą parę krótkich, płynnych słów, po czym pan
           Feldman otworzył szufladkę kasy. Starszy mężczyzna przesunął się bliżej. Wycią-
           gając szpiczasty nos, śledził spod opadającej oprawki okularów ruchy Feldmana
           w głębi szuflady. Następnie chwycił ołówek oraz papierowy bloczek i opierając
           się o kasę, pospiesznie coś napisał. Podał Feldmanowi papierek, a w zamian
           otrzymał parę banknotów. Wepchnął je razem z ołówkiem i bloczkiem pokwi-
           towań do kieszeni, po czym znowu potrząsnął koniuszkami palców Feldmana
           i odwrócił się od niego.
             – Żebrak! – mruknął pan Adam do siebie, pochylając twarz nad talerzem,
           aby stary Rumkowski go nie zauważył. Jego trud okazał się jednak daremny. Idąc
           do drzwi, Rumkowski zatrzymał się i po chwili już stał przy stoliku pana Adama.
             – Dobrze, że pana spotykam, Rozenberg! – zawołał zdyszanym, chrapliwym
           głosem. – Jestem panu winien pokwitowanie na sto złotych, ha? – mówiąc to,
           bez wielkich ceremonii odsunął krzesło od sąsiedniego stolika, obrócił je w stronę
           Adama i przysiadł się. Znów wyciągnął z kieszeni swój bloczek i ołówek. – Sto –
           powtórzył i nagle pociągnął nosem. – Niech mi pan powie jedną rzecz, Rozenberg,
           nie ma pan możności dać więcej? Mam na myśli… czy żydowskie sieroty nie są
           dla pana warte większej sumy?
             Uszy pana Adama zapłoniły się. Chucpa Rumkowskiego wydała mu się
           niebywała.
             – Kto dał panu prawo, aby zwracać się do mnie w ten sposób? – syknął przez
           złote zęby, pełne przeżuwanego jedzenia.
             Pan Rumkowski nie wydawał się zaskoczony wzburzeniem Rozenberga.
           Wypisując krzywym, nieczytelnym pismem pokwitowanie, spokojnie powiedział:
             – Kto dał mi prawo? Setki sierot. Rozumie pan teraz, kto?
             – Sądzi pan, że taką bezczelnością czyni pan dobro?
             – Ja jestem bezczelny? – Głos Rumkowskiego stracił spokojnie brzmienie.
           – Rzucać na odczepne setkę z tak wypchanego portfela, to jest bezczelność.
           I to kiedy? Po napisaniu do pana tylu próśb.
             – Rzeczywiście, żałuję, że dałem panu i tę setkę. Gdyby nie Cukerman, nie
           dostałby pan i tego. On ma taki szacunek dla pana i dla tej pracy charytatywnej,
           dlatego pomyślałem, że jest pan osobą godną poważania, a nie takim chuliganem.
           Ale więcej już nie dam. Do mnie, panie Rumkowski, należy się zwracać inaczej.
    158      Rumkowski opanował złość.
   155   156   157   158   159   160   161   162   163   164   165