Page 156 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 156

na zewnątrz. Wyobraził sobie nadchodzące dni bez Zajdenfelda: urwanie głowie
           z szukaniem nowej stenografistki oraz kierownika, i to w tych tak niespokojnych
           czasach, gdy zagrożenie czai się wszędzie. Adam ze wszystkich sił powstrzymał
           się, zagryzł usta. Będzie musiał się jeszcze trochę pomęczyć, odłożyć to do czasu,
           gdy poczuje się trochę bardziej pewny siebie. Postanowił, że nie pozwoli zatruć
           sobie życia. „On ma rację, ten Zajdenfeld. Jest częścią tej fabryki. Mojej fabryki.
           Jest moim człowiekiem i nie pracuje dla nikogo innego, jak tylko dla mnie”. Adam
           podniósł głowę i jakby nigdy nic polecił kierownikowi:
             – Niech pan pójdzie zrobić te zamówienia.
             Zajdenfeld odetchnął i spojrzał na Adama jak ojciec, któremu udało się
           uspokoić rozkapryszone dziecko.
             Pan Adam nie mógł już dłużej wysiedzieć. Nosiło go, aby wyjść na ulicę. Dzień
           był trudny – jeszcze trudniejszy niż jego ostatnie dni. Coś było nie tak. Niełatwo
           używać teraz życia. Było to niemal niemożliwe.



                                            *


             Pan Adam Rozenberg jadał obiady w restauracji Feldmana przy ulicy Piotr-
           kowskiej. To nie była nawet elegancka, widoczna od frontu restauracja, jakich
           wiele znajdowało się przy Piotrkowskiej, ale miała inne zalety.
             Znajdowała się w głębi dużego podwórza, w którym pełno było małych sklepi-
           ków, większych składów towarowych i zawsze dużo zgiełku. Od wczesnego ranka
           do późnych godzin nocnych roiło się tu od brudnych dzieci, handlarzy, żebraków
           i wszelkiego rodzaju ulicznych zabawiaczy. Śpiewak podwórkowy „Hojra” parę razy
           dziennie dawał tu koncerty, często można było zobaczyć gwiazdorskie występy
           sztukmistrzów i akrobatów, nie wspominając już o wędrownych muzykantach,
           którzy nieraz w tym samym czasie dawali koncerty w różnych zakątkach podwó-
           rza, zagłuszając jeden drugiego muzyką zawodzących skrzypiec, chrapliwych
           klarnetów i trąbek. Poza tym kaleki kataryniarz z drewnianą nogą miał tu swe
           stałe miejsce w kąciku bramy, zaraz przy wejściu.
             Gdy tylko pojawiała się na tym podwórzu dobrze ubrana osoba, ze wszystkich
           kątów i zakamarków biegli jej naprzeciw żebracy, dopadając ją niczym szarań-
           cza, wyśpiewując, każdy na własną melodię, swój gorzki los i wymachując przed
           oczami żebraczo wyciągniętymi rękoma.
             Dla pana Adama widok tych wszystkich brudnych ludzi był obrzydliwy. Ale
           trzymał się swej filozoficznej maksymy: za komfortowe życie trzeba płacić. Zna-
           lazł prosty sposób na uwolnienie się od nędzarzy. Przed wejściem na podwórze
           trzymał przygotowaną garść groszy. Najszybciej, jak tylko mógł, rzucał je do
           jednej czy dwóch żebraczych dłoni, czyniąc zadość swemu sumieniu i torując
    154    sobie w ten sposób drogę do restauracji Feldmana.
   151   152   153   154   155   156   157   158   159   160   161