Page 153 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 153

– U mnie w fabryce nie potrzeba pisarzy!
                – Jestem fachowcem. Umiem pracować przy każdej maszynie.
                Pan Adam podniósł się i machnął w stronę drzwi ręką z wyciągniętym palcem
             wskazującym:
                – Żegnam pana!
                Przybyły mężczyzna nie ruszał się z miejsca. Nagle wyglądał na wyższego,
             a jego pobladła twarz na większą i szerszą. Małe oczy pod szkłami okularów
             niemal wychodziły z orbit. Pan Adam uchwycił w nich ten znany, nieprzyjemny
             błysk, który tak często bił w jego stronę z ludzkich oczu. Ale ten błysk miał w sobie
             też coś innego, szczególnego. Element zapytania, przenikliwość, jakby bez-
             wstydnie chciał się wedrzeć w jego duszę i ją prześwietlić. To było nie do wytrzy-
             mania.
                – Precz! – zaryczał pan Adam.
                Młodzieniec odwrócił się i tym samym szybkim, ociężałym krokiem pośpieszył
             w stronę drzwi.
                Pan Adam z furią dopadł do tacy ze śniadaniem i w okamgnieniu połknął je.
             W tej samej chwili, gdy uporał się z jedzeniem, miał już gotowe postanowienie.
             Da taką nauczkę kierownikowi Zajdenfeldowi, jakiej jeszcze nikomu do tej pory
             nie dał i każe odejść pannie Zosi. Już dziś. Natychmiast.
                Zajdenfeld był zajęty gdzieś na terenie fabryki i chłopiec na posyłki nie mógł
             go znaleźć. Pan Adam, czekając na niego, spędzał czas przy stoliczku z szachami.
             Złość zaczęła się w nim przekładać na konkretne ruchy w grze i przeprowadził
             szybką, ostrą partię, pełną śmiałych, nieco karkołomnych kombinacji. Zajden-
             feld nie pojawił się. Przyszedł natomiast malarz Gutman. To był dzień i godzina
             przewidziane na portretowanie.
                Nigdy się nie witali, ale tym razem pan Adam miał mu coś do powiedzenia
             i z zapalczywością przyskoczył do niego. Cała wściekłość, która kipiała w nim,
             była gotowa do wybuchu:
                – Chcę wiedzieć, jak długo będzie się pan grzebał z tym portretem? – zmierzył
             Gutmana nienawistnym spojrzeniem. Wydało mu się dziwne, że malarz w rze-
             czywistości wygląda inaczej niż go zapamiętał. W jego wyobrażeniach Gutman
             był mniejszy i brudniejszy, a naprawdę był wyższy od pana Adama, barczysty
             i wysportowany.
                Malarz zdjął płachtę zasłaniającą portret i skierował go przodem do modela
             – do Adama. Na widok konturów na brudnym płótnie Adam poczuł w sercu takie
             ukłucie, że musiał zaczerpnąć powietrza. Miał tyle zarzutów do tego pewnego siebie
             malarza, że z powodu wezbranej w nim złości aż nie mógł wydobyć z siebie słowa.
                Gutman wprawnym ruchem rozłożył sztalugi, przymocował do nich płótno,
             otworzył duże pudełko z farbami i wyjął paletę oraz pędzle.
                Adam przemógł się i podszedł do swej podobizny.
                – Jak długo to jeszcze będzie się ciągnąć?
                – Aż będzie gotowe – uciął malarz.                                 151
   148   149   150   151   152   153   154   155   156   157   158