Page 151 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 151

Ze wszystkich sił próbował opanować niepokój. Chciał używać życia i było
             mu szkoda każdego dnia. Szczególnie teraz, gdy świat się odradzał w niewinnej
             świeżości przedwiosennego przebudzenia. Nie chciał zajmować się destrukcyj-
             nym strachem, jednak ten strach zajął się nim. Pan Adam czuł, że podąża za
             nim wszędzie, chcąc go dopaść w jakimś ciemnym zaułku i złapać za gardło. Za
             dnia udawało mu się jakoś uwolnić od niego, ale w nocy, gdy opuszczały go siły,
             czuł się całym ciałem i życiem wystawiony na straszny atak. Starał się, jak tylko
             mógł, skracać noce: czy to w burdelach czy przy kieliszku albo przy niekończą-
             cych się partiach szachów z samym sobą. Poranna gimnastyka wydawała mu
             się jeszcze cięższa, a w biurze był podenerwowany i niecierpliwy. Oczywiście za
             dnia nie mógł przyznać się do prawdziwej przyczyny swego rozdrażnienia. Przy-
             pisywał je znużeniu zimą i potrzebą odpoczynku. Zaczął odliczać dni do urlopu
             i wyładowywać swoje zniecierpliwienie na pannie Zosi. Im cieplej i pogodniej robiło
             się na dworze, tym bardziej nie mógł znieść jej obecności. Teraz już wiedział, co
             kryją jej opuszczone oczy i cieszył się, że ich nie podnosi, by patrzeć na niego.
             Ale kiedy czasami przez uchylone drzwi słyszał cichy śmiech jakiejś dziewczyny
             z biura albo dostrzegał uśmieszek na twarzy mijającego go pracownika, wiedział,
             że oznacza to to samo, co znalazł w jej oczach. Świat wyśmiewał go za plecami.
             Coraz częściej wracało do niego poczucie znane z dzieciństwa. Aby dać odpór
             temu wszystkiemu, przyprowadzał do biura swojego psa i zajmowanie się nim
             zlecał pannie Zosi, która akurat w stosunku do psów żywiła niewytłumaczalny,
             wrodzony strach. Bawił go widok skrzywionej twarzy Zosi, kiedy pochylając swą
             szczupłą sylwetkę, zbliżała się do jego Suni. Śmiał się w głos, klaskał w dłonie
             jak dziecko. Zachęcał to wielkie psisko, aby skakało na drżącą stenografistkę,
             bawił się aż do łez, gdy widział, jak suka liże zarumienione policzki dziewczyny.
             Czasami, gdy zanosił się od śmiechu, wydawało mu się, że to on sam skacze nad
             szczelnie pozapinaną Zosią i liże jej twarz. Wiedział, że są to perwersyjne kaprysy
             jego pobudzonej wyobraźni, bo przecież z zasady nie lubił chudych, kościstych
             kobiet, ale nie mógł pozbyć się tych myśli. Dlatego śmiał się jeszcze głośniej,
             rozsiadał się w fotelu i upajał tym niezwykłym spektaklem.
                Trwało to do czasu, aż któregoś razu Zosia tak kopnęła Sunię szpiczastym,
             czarnym butem, że ta głośno zaskomliła. To był koniec. Wiedział, że dłużej tak
             być nie może.


                                               *



                Pan Adam był w połowie drugiego śniadania, kawy z bitą śmietaną oraz roga-
             lików od Greka, gdy szybkim, energicznym krokiem wszedł kierownik Zajdenfeld.
             Marynarkę miał jak zawsze rozpiętą. Z kieszeni na piersiach sterczały rozmaite
             ołówki, cienkie i grube, długie i krótkie, a boczne kieszenie były wypchane   149
   146   147   148   149   150   151   152   153   154   155   156