Page 149 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 149
Rzucił okiem na zegar. Już zaraz będzie czas, aby pójść na obiad, więc wyszedł
po płaszcz.
Słońce łagodnie grzało na ulicy. Powietrze przyjemnie muskało twarz.
Kierownik Zajdenfeld działał na niego depresyjnie. Zawsze opowiadał nie-
przyjemne historie. Pan Adam jednak łatwo się z nich otrząsał. Nie pozwoli sobie
zatruć życia. Tak jak teraz: ta drobna sprawa z nazwiskiem na szyldzie. Cóż to
takiego? Drobiazg, który rozdmuchał Zajdenfeld we wszystkim dopatrujący się
antysemickich szykan. Dlaczego nazwisko Adama jako właściciela nie miałoby
się znaleźć na szyldzie? Czy nie zasłużyło sobie na to? Przeciwnie. Władza w tym
wypadku chce naprawić coś, co on sam przeoczył.
Przechadzał się szybkim, dziarskim krokiem. Cukierek tańczył lekko między
zębami a językiem. Taka odrobina słodyczy, a ma moc ukoić nerwy! Uśmiech-
nął się do siebie. Jego odwieczna słabość: cukierki. Oczywiście nie pomogą
one jego brzuchowi schudnąć – świadomość tego sprawiała mu ból za każdym
razem, gdy wrzucał je do ust. Tym smaczniejsze jednak mu się wydawały, jak
każdy zakazany owoc. Zazdrościł Jadwidze, którą tak samo cechowała słabość
do cukierków i trzymała je w mieszkaniu porozstawiane na dziesiątkach tacek
i miseczek. Chrupała ich jeszcze więcej niż on, ale również w tym względzie
miała szczęście. Nie było tego po niej wcale widać. Adam przypomniał sobie,
ile pociechy dawały mu kiedyś słodycze. Zawsze prześladowała go skłonność
do otyłości. W dzieciństwie, zanim zaczął pracę nad sobą, gimnastykując się
i uprawiając sport, miał ciężkie, przelewające się ciało, które ledwo toczyło się
na nogach. Dzieciaki z ulicy wyśmiewały się z niego i nazywały go „buldogiem”.
Nawet rodzeni bracia i rodzice patrzyli na niego z odrazą, jakby był potworem.
Ile on się w dzieciństwie nacierpiał z powodu tej swojej figury! Łobuzy rzucały za
nim kamieniami i pluły na niego. Dzieci na podwórku nie chciały się z nim bawić.
Bracia wstydzili się go z sobą zabierać i zawsze stał sam gdzieś w ciemnym
kącie, żeby nie było go widać. Ale najgorzej było z dorosłymi, którzy widząc go,
uśmiechali się od ucha do ucha tym rodzajem uśmiechu, który kłuł w serce, po
czym przepędzali do mamy. A on prosił ją o piątaka czy dziesiątaka, tymczasem
ona odganiała się od niego: „A idźże, ty nieszczęśniku jeden!”, i dawała mu parę
groszy, żeby zniknął jej z oczu, bo sama nie mogła na niego patrzeć. Z jakim cier-
pieniem dopadał wtedy do cukierków! Nierzadko łzy napływały mu do oczu z tej
pocieszającej rozkoszy, która rozlewała się po całym ciele. Z jaką zapalczywością
chrupał je i ssał, wyciągając z nich balsamiczne soki, które wlewały się jakby
prosto do jego dziecięcego serca, niosąc mu pieszczotę ukojenia. I tak zostało
od tamtej pory. Oczywiście nie był od nich aż tak uzależniony jak kiedyś. Stał
się mężczyzną i wszystkich swoich wrogów miał pod kontrolą. Palił cygara. Ale
w chwili strapienia, czy zwyczajnie – dla przyjemności, nie było dla niego lepszej
rzeczy niż landrynka między zębami.
Pan Adam w dobrym nastroju spacerował spokojnie wzdłuż ulicy Piotrkowskiej,
wystawiając twarz do słońca, czując jego ciepło na swojej łysinie, a gdy nadszedł 147