Page 146 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 146

– Jadła kaszę, kiedy wychodziłam.
             – Tak? – zamruczał zadowolony.
             – Tak. – Jej głos miał w sobie lekką nutę drwiny.
             Spojrzała na niego z uśmiechem, który sprawił, że poczuł się nieprzyjemnie.
           Otworzył przed nią drzwi.


                                            *



             Drwina Jadwigi była czymś, do czego Adam już przywykł. Nie, żeby jej nie od-
           czuwał czy żeby go już nie niepokoiła, ale to też była cena, jaką trzeba było płacić
           za spokojne życie. Przypomniał sobie, ile to już lat udają przed sobą tę słodką
           zabawę w kotka i myszkę, jakże wyćwiczyli się w sztuce maskowania. Jak dobrze
           znali swoje role i jak rzadko zamieniali wyreżyserowaną mowę na prawdziwą. Był
           zadowolony z Jadwigi. Życie z nią było lekkie. Nigdy się nie kłócili i ona niczego
           od niego nie oczekiwała – poza pieniędzmi na swe kobiece kreacje. Nigdy go
           nie krytykowała, nigdy nie płakała i nie żaliła się przed nim. Ten odcień drwiny
           w jej głosie był tak osłodzony, przykryty rozbawieniem, że Adam już niejeden raz
           zastanawiał się, czy mu się tylko wydaje, że ona z niego kpi. W jego mniemaniu
           była idealną żoną. Nie martwiło go nawet to, że zdradzała go z każdym, kto się
           nawinął, a poza tym miała słabość do mocnych trunków. Gwoli sprawiedliwości
           jej też należało się trochę przyjemności od życia.
             Pan Adam odłożył z powrotem papiery i teczki, które wyjął w związku z przy-
           byciem Jadwigi. Znowu wrzucił cukierek do ust. Przypomniała mu się Jadwiga
           w pierwszych tygodniach, kiedy się w niej zakochał. Jak piękna była na tej
           studenckiej potańcówce, na której się poznali! Już wtedy lubiła zaglądać do
           kieliszka i nie było trudno namówić ją do pójścia z nim do hotelu. To była krótka,
           wyczerpująca miłość, dokładnie taka, jak wszystkie romanse, które prowadził.
           Ale przyszła w przełomowym momencie jego życia, po oblaniu egzaminów, kiedy
           wydawało mu się, że jest skazany na wieczne pozostanie u ojca w jego brudnym
           składzie zardzewiałego żelastwa, że będzie pleśniał między starociami, że zo-
           stanie uwikłany w robione na boku, podejrzane szwindle rodziciela, jego małe
           złodziejstwa, co sprawi, że zawsze będzie żył w obawie przed policją.
             Jadwiga przyniosła mu szczęście od razu, przy pierwszej, poważnej partii
           karcianej, przy której była obecna. Zastawił wtedy parę kolczyków matki. Parę
           antycznych kolczyków, których matka i tak nie nosiła, żałując ich, gdyż była skąpa
           – tak jak ojciec siedziała na worku pieniędzy i myślała tylko o oszczędzaniu. Tak,
           wszystko oddaliby jedynie na wykształcenie. Na ten jeden cel żadne wydatki nie
           były dla nich zbyt wygórowane. Ale on był dla nich utrapieniem. „Z ciebie to już
           nic dobrego nie będzie!” – to była ich stała śpiewka. Gdy poległ na egzaminach,
    144    które tak bardzo chciał zaliczyć, triumfowali, złorzecząc i opłakując wyrzucone
   141   142   143   144   145   146   147   148   149   150   151