Page 144 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 144
spojrzeniem ogarnął ścianę i upajał się promieniem słońca igrającym w szybach
akwarium. Podszedł do okna.
W dole na podwórzu fabrycznym było pusto. Słońce leżało rozpostarte na
kamiennym bruku i odcinało swym światłem kawałek przeciwległego, ceglane-
go muru, co przywiodło Adamowi na myśl smakowity, francuski ser. Pod ogro-
dzeniem topiła się sterta śniegu. Pan Adam dostrzegł dozorcę wychodzącego
z budki przy bramie. Dozorca, goj, grzebał coś przy prętach bramy. Dwa auta
załadowane belami bawełnianej surówki ostrożnie wślizgnęły się na podwórze.
Z przeciwległej bramy wyszło paru robotników w ciemnych kombinezonach i ra-
zem z szoferem zaczęli odwiązywać plandekę rozpiętą nad towarem. Byli zwinni,
szybko skakali to na schodki aut, to na daszki szoferek, to na same bele i znów
na ziemię. Wesoło nawoływali się, przyjacielsko poklepywali po plecach i Adam
nie wiedział, czy bardziej zazdrości im tego ich braterstwa, czy tej zwinności.
Jeden z szoferów pokazał na niebo, z pewnością zachwycając się dniem. Potem
wszyscy go otoczyli. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zaczął częstować
robotników, którzy popatrzyli w okno Adama, więc ten schował się za zasłonę,
aby go nie widzieli. Stamtąd obserwował ich zadarte głowy. Zobaczył, że śmieją
się. Wiedział, że z niego.
Zgasili papierosy, niedopalone pety wsunęli do kieszeni i zabrali się do wyła-
dowywania towaru, zarzucali wielkie bele na ramiona z taką lekkością, jakby były
z puchu, i niemal tanecznym krokiem wnosili je w głąb bramy. Podgwizdywali.
Za każdym razem, gdy spotykali się, wołali do siebie, poklepywali po ramieniu
i śmiali się. Ten ich śmiech działał Adamowi na nerwy. Nacisnął swoje bicepsy,
a potem miejsce na brzuchu, gdzie powinna znajdować się wątroba. Jego lekarz,
profesor Wincenty Mentlik, największy specjalista w mieście, zapewniał go,
że wszystko jest w porządku. Ale on od dawna miał wrażenie, że wątroba mu
nawala. Uważał się za najlepszego znawcę własnego ciała, lepszego nawet od
największego profesora na świecie.
Ugniatając brzuch, pan Adam nie spuszczał oka z podwórka. Jego spojrze-
nie błądziło po dziesiątkach okien z drżącymi małymi szybkami. „To jest moje,
wszystko moje!” – szeptał do siebie. Ta myśl uspokoiła go. Jakie znaczenie
miało spojrzenie panny Zosi? Jakie znaczenie miał kierownik Zajdenfeld? Tak
naprawdę nie są niczym więcej niż niewolnikami. I to była zwyczajna rzecz: pan
musi mieć niewolników. Jedynym ich atutem była świadomość, że on ich musi
mieć. Od czasu do czasu trochę pobrykają. Popatrzą takim czy innym spoj-
rzeniem, powiedzą to czy tamto. Ale ostatecznie byli biednymi stworzeniami,
a tymczasem jego pieniądze płynęły wartkim strumieniem, banknoty pomnażały
się. Tylko to miało znaczenie, jedynie to nadawało wartość życiu. Adam w sercu
pogratulował sobie tego logicznego wniosku i znów poczuł, że jest ponad tymi
wszystkimi drobnostkami, które zatruwają życie. Nie można się załamywać
– postanowił. – Życie jest krótkie, a większa jego część jest już za nim. Trzeba
142 się nasycić. Używać, używać…