Page 141 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 141

dłonie. Nagle zobaczył siebie leżącego obok niej z palcami zaplątanymi w gąszczu
             guziczków zapinających sweter. Aż nim wstrząsnęło na tę perwersyjną myśl i nie
             mógł już dłużej zapanować nad sobą.
                – Wygląda pani jak kłoda drewna, panno Zosiu! – krzyknął i poczuł, że
             wszystko w nim zaczyna wrzeć. Jej milczenie jeszcze bardziej go rozsierdziło.
             – Nie mogłaby pani przynajmniej ubrać odpowiedniego biustonosza, panno
             Zosiu? Może pani, czy nie?
                W tym momencie stało się to, czego oczekiwał. Jej oczy otworzyły się. Zoba-
             czył parę wielkich, głęboko ciemnych źrenic, które pod szkłami okularów były
             dwa razy większe i o podwójnej głębi, podobnie jak ostrość, która od nich biła
             prosto w jego twarz, wdzierając się niczym nóż do najgłębszych pokładów jego
             jestestwa. Musiał oderwać od niej wzrok, odwracając głowę w inną stronę, jakby
             się obawiał, że prześwietli go na wylot.
                Pan Adam chwycił kopię listu, który leżał przed nim na stole. Nie rozumiał,
             co czyta. Czuł na sobie spojrzenie Zosi. Czy to była nienawiść? Tak, ale poza nią
             było coś gorszego za tymi szkłami, coś nie do zniesienia: najwyższego stopnia
             drwina i pogarda. „Każę jej odejść, każę jej odejść!” – powtarzał sobie w myślach.
             Było mu wszystko jedno. Nie mógł złapać oddechu, będąc w zasięgu tych oczu.
                Zrozumiał, że coś mu czyta z notesu. Bezskutecznie szukał w jej głosie choć
             śladu pokory. Brzmiał jak zwykle, bezbarwnie i monotonnie:
                – Szanowny panie Rumkowski. W związku z tym, że byłem bardzo zajęty, nie
             miałem możności odpowiedzenia na pańskie niezliczone podania, które mi pan
             przedłożył w sprawie wsparcia finansowego dla pańskiej instytucji. Uczyniłem to
             jednak parę tygodni temu, dwunastego lutego bieżącego roku…
                Adam znów zobaczył siebie leżącego obok Zosi. Tym razem z ręką oplecioną
             wokół jej szyi, z dłonią na jej twarzy, z palcami w jej oczach, jakby z całą pasją
             chciał je wydrapać z jej oblicza, zadusić to spojrzenie skierowane w jego stronę,
             które jak strzała godziło w sam środek jego wnętrza, prosto w serce. Starał się
             przydać mocy swojemu głosowi, aby nie zdradzał jego myśli:
                – Od tamtej pory nie… – piana pokazała mu się w kącikach ust, szybko otarł
             ją całą powierzchnią dłoni. – Od tamtej pory nie otrzymałem… – Wyprostował
             się, usiłując zapanować nad sobą – żadnego podziękowania, a nawet żadnego
             pokwitowania na te sto złotych, które panu wysłałem. – Przemógł się i rzucił
             spojrzenie na Zosię. Jej powieki znów były spuszczone, a on ponownie odzyskał
             równowagę. – Może sobie nie zasłużyłem tym pierwszym, ale mam prawo żą-
             dać od pana tego drugiego, to znaczy pokwitowania na dokonaną przeze mnie
             wpłatę. – Adam stuknął palcem wskazującym o stół. – Może pani odejść! – Cała
             jego awersja do chudej stenografistki zadźwięczała w jego głosie.
                Wyszła, a Adam wsparł głowę na rękach. Poczuł się wyczerpany jak po cięż-
             kiej, męczącej pracy. Chwilę tak siedział, aż otarł twarz i wstał. Podszedł do
             akwarium, patrzył przez szybkę na beztroskie życie ryb, postukał do nich grubym
             palcem i poczuł w sercu zazdrość o to radosne nurkowanie między zielonymi   139
   136   137   138   139   140   141   142   143   144   145   146