Page 143 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 143

Adam, znał swój wygląd lepiej niż ten impertynencki malarz. Rzeczywiście nie
             miał regularnych rysów i proporcjonalnej figury, ale jego postać była imponująca.
             Wszystko w jego wyglądzie tchnęło klasą i dostojeństwem – czystą, arystokra-
             tyczną wyższością, której, jak się okazuje, Gutman zazdrości i dlatego ją kaleczy
             i deformuje.
                O, jakże umocniło się w nim postanowienie, aby wyrzucić malarza razem
             z tym jego bohomazem.
                Myśl o wyrzucaniu kogoś znowu naprowadziła go na problem panny Zosi.
             Jej los również został przesądzony. Obrócił obraz do ściany, zakrył poplamioną
             płachtą i podszedł do biurka. Wyjął z szuflady pudełko z landrynkami i wepchnął
             jedną do ust. Z rozkoszą rozgryzł cukierek, obracając go między zębami. Jego
             słodycz była delikatna i dodawała otuchy. Wsłuchał się w stonowany, rytmiczny
             hałas maszyn, który docierał do jego uszu. Na zewnątrz biegał po poszczególnych
             kondygnacjach kierownik Zajdenfeld. Był częścią tego rytmu, który tak gładko
             dźwięczał w uszach pana Adama. Zajdenfeld był ucieleśnieniem fabryki. Ale do-
             kładnie tak jak pan Adam kochał swą fabrykę, tak nienawidził Zajdenfelda. Jakże
             żałował, że wszystko mu do tego stopnia powierzył, że teraz nie może się bez
             niego obejść. On, Adam, pan nad swymi ludźmi, był tak zależny od tego jednego
             człowieka! – ta myśl była nie do zniesienia. A najgorsze było to, że to on sam do
             tego doprowadził dosłownie na własne życzenie. Zajdenfeld zarządzał fabryką
             nie tylko na poszczególnych kondygnacjach, przy maszynach, ale również tutaj,
             w biurze. Obsługiwał całą korespondencję handlową, wszystkie zakupy i sprzedaż
             – a dla pana Adama pozostawało jedynie prowadzenie korespondencji prywatnej,
             podpisywanie listów handlowych Zajdenfelda, które przez zaniedbanie nawet
             rzadko czytał, chociaż był szefem. Prawda, na początku kierownik próbował tłu-
             maczyć swemu zwierzchnikowi zawartość tych niezliczonych papierów, ale panu
             Adamowi wydawało się to takie nudne i męczące, że zawsze słuchał tylko jednym
             uchem. W porządku, Zajdenfeld, z punktu widzenia Adama, brał wystarczającą
             pensję, aby grzebać się w tych wszystkich drobiazgach. Kiedyś przychodziły
             do niego delegacje robotników i majstrów, aby przedkładać mu swe konflikty.
             Obecnie także od tego jest uwolniony. Tylko raz w roku, w dzień przed Nowym
             Rokiem, idzie na poszczególne kondygnacje, aby pracownicy mogli mu złożyć
             życzenia, a i to jest dla niego zbyt wiele. Całe to życie fabryki toczy się daleko,
             docierając do niego jedynie jako stłumiony hałas maszyn. Lubił go słuchać, jak
             ktoś, kto nigdy nie zmęczy się muzyką z ukochanej płyty.
                „Każę odejść temu Zajdenfeldowi, razem z Zosią” – powtarzał sobie pan
             Adam. Ale wewnętrzny głos irytował się i naśmiewał: „Nie zrobisz tego!” – czuł,
             że nie jest do tego zdolny. Za spokojne, wygodne życie trzeba płacić. Tą wielką
             ceną jest część władzy. I on, Adam, wiedział, ile to kosztuje. „I gdzie ta swołocz
             pójdzie, jeśli ja go stąd wyrzucę?” – próbował dodawać sobie sił. „Kto mu da listy
             polecające, jeśli Adam Rozenberg go zwolni?” Tak, mają się nawzajem w garści.
             On i Zajdenfeld. Pan Adam odetchnął. Życie potrafi być tak piękne! Nieobecnym   141
   138   139   140   141   142   143   144   145   146   147   148