Page 140 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 140

tego swetra, ani długiego, czarnego żakietu, który luźno wisiał na jej kościstym
           ciele, wydymając się tylko na małym, sterczącym brzuchu. Obrzucił spojrzeniem
           jej twarz. Dziwnie wyglądało to, że jej chuda szyja dźwiga na sobie taką okrągłą,
           pełną, jakby napuchniętą twarz o dwóch mocno, niemal nienaturalnie czerwonych
           policzkach. Włosy miała czarne, gładko zaczesane z przedziałkiem na środku, tak
           mocno ściągnięte w kok, że sprawiały wrażenie, jakby nie stanowiły tysięcy poje-
           dynczych pasm, ale były jedną błyszczącą, kruczoczarną masą. Oprawki okularów
           zlewały się z czarnymi brwiami, jakby te zrastały się nad jej nosem. A sam nos
           – krótki i wąski – zdawał się z ledwością mieścić się w pobliżu tego nadmiaru
           policzków i dominujących grubych, niemal murzyńskich warg. Jak zawsze przez
           szkła jej okularów widział ciężkie, opuszczone powieki, ozdobione imponująco
           długimi rzęsami, które rzucały zagadkowy cień na całą jej twarz. Siedziała sztywno
           na krześle naprzeciw niego, gotowa zapisywać to, co podyktuje.
             – Do pana Rumkowskiego, kierownika Domu Sierot w Helenówku – zaczął
           pan Adam. – Wielce szanowny panie Rumkowski – pan Adam przerwał. – Niech
           pani skreśli „wielce”, „szanowny” wystarczy. – Podrapał się w czoło. – W związku
           z tym, że byłem bardzo zajęty, nie miałem możności odpowiedzenia na pańskie
           liczne… Proszę skreślić „liczne” i napisać „niezliczone”. Tak… niezliczone podania,
           które mi pan przedłożył w sprawie wsparcia finansowego dla pańskiej instytucji.
           Uczyniłem to jednak parę tygodni temu. – Zatrzymał na niej spojrzenie: – Kiedy
           wysłano ten czek?
             Odłożyła notatnik i poszła do swojego biura. Adam odprowadził ją spojrzeniem.
           Nie pojmował, w jaki sposób do tej pory mógł wytrzymać w fabryce jej codzienną
           obecność tuż obok siebie. Nie wiedział, cóż takiego widzi w niej kierownik Zaj-
           denfeld. Czy rzeczywiście w mieście nie było ładnych dziewczyn, które mogłyby
           wykonywać tę pracę?
             Wróciła, niosąc w ręce list. Adam wziął list i nie patrząc nań, odłożył na bok.
           Splótł dłonie na piersi, oparł łokcie na stole i nachylił się do niej.
             – Panno Zosiu – na usta przywołał specyficzny krzywy uśmieszek. – Chciał-
           bym… chciałbym o coś panią zapytać. – Panna Zosia, która siedziała już sztywno
           w krześle, gotowa kontynuować pracę, lekko wzdrygnęła ramionami. Jej wzrok
           uparcie tkwił na kartce papieru spoczywającej na kolanach. – Niech mi pani
           powie… – Wzrokiem próbował przedrzeć się przez jej spuszczone powieki. – Czy
           pani nie umie się troszkę ładniej ubrać do pracy?… To znaczy, troszkę inaczej.
           Pracuję z panią już tyle lat… – omal nie dokończył: „i nie wiem nawet, jaki kolor
           mają pani oczy”.
             Nie drgnęła. Miał wrażenie, jakby siedziała przed nim mumia pozbawiona
           życia, więc jeszcze bardziej wzrosło w nim pragnienie przełamania tego bezru-
           chu. Przez chwilkę wyobrażał sobie, że z tych wąskich szparek w miejscu oczu
           zaczynają tryskać strumienie łez, cała jej twarz robi się od nich mokra, one zaś
           spływają po jej policzkach i kapią na szyję, a potem pod jej szczelnie zapięty
    138    sweter. Wyobrażał sobie, jak zrywa się z krzesła i pada do jego stóp, całując mu
   135   136   137   138   139   140   141   142   143   144   145