Page 138 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 138

promieniem słońca? Ale przecież nie zważając na ten żal, czuł, że dobrze jest tak,
           jak jest. Wcale nie chce, aby było inaczej. Na co miałby się skarżyć? Szczęście
           się do niego uśmiechało jak to słońce na dworze. Czy rzeczywiście interesujące
           były tamte lata, gdy zaczął dorabiać się majątku, grać na giełdzie, stawiać na
           wyścigach konnych, albo wtedy, gdy wyjechał za granicę. Przy stole do ruletki
           nie omijało go napięcie i ból serca. Dlatego dziś to serce było spokojne. Teraz
           kapitał pracował na siebie, a on nie musiał nawet kiwać najmniejszym palcem.
           Dziś wyglądał już na porządnego człowieka, nie był oszustem i krętaczem jak
           jego ojciec – podejrzany handlarz staroci. Teraz policjanci salutowali mu jak
           generałowi, kiedy widzieli go jadącego w błyszczącej limuzynie. No i dziś miał
           swoje królestwo – potężną fabrykę, która eksportowała towary aż do Ameryki
           Południowej. Był zwierzchnikiem setek robotników i pracowników biurowych,
           których los spoczywał w jego rękach. Czy to nie oznacza najwyższej satysfakcji,
           jaką człowiek może osiągnąć w życiu? Czy ta służalczość, z jaką ludzie patrzyli
           na niego, nie była cudowna? Oczywiście czuł odrazę w stosunku do tych, którzy
           dla niego pracowali, obrzydzenie podobne do tego, którym przejmował go brud
           za paznokciami. Ten jego „lud” nie był, rzecz jasna, niczym więcej niż bandą
           brudnych kreatur, chmarą mrówek, które można zgnieść jednym ruchem ręki,
           ale przecież im bardziej mu oni służyli, im bardziej byli pracowici – tym łatwiej
           przychodziło mu triumfować nad tymi, którzy rzeczywiście się liczyli: nad grubymi
           rybami z miasta, osobami wpływowymi.
             Pan Adam westchnął. Było nudnawo. Wiedział, że nie jest jedyny z takim
           poczuciem pustki w sercu. Doświadczają tego wszyscy wielcy ludzie, kiedy ich
           cel zostanie osiągnięty. Ogarniało go poczucie wielkiego respektu do siebie
           samego, dosłownie – miłość do siebie.
              Usłyszał delikatne pukanie do drzwi, po czym weszła panna Zosia. Na dłoni
           miała posrebrzaną tacę, na której stał talerzyk z paroma świeżo wypieczonymi
           rogalikami od Greka i filiżanka kawy. Nad kawą piętrzyła się spieniona, biała
           bita śmietana. Ze spojrzeniem wbitym w tacę panna Zosia podeszła do biurka
           i postawiła przed panem Adamem drugie śniadanie.
             – Już minęło piętnaście minut, panie Rozenberg – położyła dłoń na swym
           okrągłym, małym brzuszku. Pan Adam zatrzymał na niej wzrok, który nie krył
           złości i niechęci. Nie wiedział, czego ona chce od niego. – Miał mi pan coś po-
           dyktować – wyjaśniła panna Zosia.
             Wyciągnął w jej stronę palec wskazujący:
             – Czy to znaczy, że mam zostawić moje śniadanie i dyktować coś pani, pan-
           no Zosiu? – Tym samym palcem wskazał jej drzwi. Poczekał, aż zniknie i wziął
           się za kawę. Śmietanka była biała, puszysta, czysta jak śnieg. Chciwie zatopił
           w niej język i wziął do ust kawałeczek tej rozkosznej miękkości. Rozeszła się
           po wszystkich jego członkach. Rogaliki były świeże i kruche, rozpływały się na
           podniebieniu. Wziął łyk kawy i poczuł nadzwyczajne ciepło na języku. Przyszła
    136    mu na myśl panna Zosia. Przy całej tej jej uniżoności i wstydliwości jest przecież
   133   134   135   136   137   138   139   140   141   142   143