Page 137 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 137

pionkiem, wyprostował się i rozejrzał po pokoju, omijając tę ścianę, gdzie stał
             jego niedokończony portret, zasłonięty brudnym materiałem, pełnym jaskrawych
             plam po farbach.
                Zrzucił z siebie ciężkie, zimowe palto i całym ciężarem pełnego ciała opadł na
             miękko wyściełane krzesło przy biurku. Oparł głowę na dłoni. Nagle poczuł się
             śpiący i ziewnął szeroko, otwierając usta pełne złotych koronek. Sunął obiema
             dłońmi po powierzchni pustego biurka, aż dosięgnął kupki uporządkowanych
             papierów po prawej stronie. Jedna dłoń pozostała tam, leżąc niczym przeciążona
             szala. Drugą otarł twarz i zastygł z mięsistym fałdem okrągłej brody przelewają-
             cym się między palcami. Papiery tchnęły nudą.
                Promień słońca rozproszył się w szkle przykrywającym blat biurka. Pan
             Adam przypomniał sobie tę kobietkę w aksamitnym kapelusiku. Wyglądała jak
             kwintesencja młodości – jak wiosna. I poczuł, że wraz z jej zniknięciem w tej
             jej nieosiągalności ucieka mu sprzed oczu jego własna radość życia. Poczuł, że
             wiosnę może tylko podziwiać, ale nie jest mu już dane jej przeżywać. Wyciągnął
             pilniczek i zaczął piłować zbyt długie paznokcie. Widok czarnych obwódek wokół
             nich był dla niego obrzydliwy. Przypominały mu rdzę na blaszanych naczyniach
             w skupie żelastwa jego taty, na widok której brały go mdłości.
                Z natury był pedantycznie czysty. Ta cecha miała znaczący wpływ na krytycz-
             ny moment jego życia: oblanie egzaminów uniwersyteckich. Już wtedy uważał,
             że w czystym ciele czysty duch, a on tak bardzo chciał dobrze zdać egzaminy,
             gdyż wydawało mu się wtedy, że tak wiele od nich zależy. Pobiegł więc do łaźni
             tamtego poranka, przez co spóźnił się o pół godziny i nie dokończył swojej pracy.
             Następnego dnia było to samo. Znowu się spóźnił, tym razem dziesięć minut,
             i w czasie ustnego egzaminu – na skutek dużego napięcia i podekscytowania –
             poplątały mu się odpowiedzi. I tak zakończyła się jego kariera adwokacka. Ale
             jego maksyma była przecież właściwa. Wynikiem tamtego niepowodzenia były
             bowiem późniejsze sukcesy. Z dzisiejszej perspektywy on, Adam, może teraz pa-
             trzeć z odpowiednią dozą pobłażania na te swoje młodzieńcze ambicje zostania
             adwokatem. Wielu adwokatów, z którymi w swojej karierze miał do czynienia,
             spoglądało ku niemu niczym lokaje. A profesorowie, którzy uczyli go w młodości,
             nie byli przecież niczym więcej niż mało znaczącymi pionkami, które już dawno
             zostały zdjęte z jego szachownicy. Wszyscy oni kiedyś mieli nad nim władzę.
             Dawniej tylu ludzi górowało nad nim, myśląc, że jego los spoczywa w ich rękach!
             A dziś? Kim oni wszyscy są w porównaniu z nim – oblanym studentem? Dziś nie
             było siły ponad nim, ponad triumfującym Adamem. Wyszlifował paznokieć na
             kciuku i przesunął rozpostartą dłoń pod snop słonecznych promieni padających
             na biurko. Poczuł delikatne ciepło niczym pocałunek na swej dłoni. Prześwietlona
             przez słońce skóra wydawała się jaśniejsza, przezroczysta. Gdyby tylko to życie
             nie było przepełnione taką nudą – westchnął pan Adam. Pytał sam siebie, czy
             już naprawdę przeminął czas gorących emocji, cierpień i radości? Czy rzeczy-
             wiście nic mu więcej nie pozostało, niż bawić się w ten piękny poranek ciepłym   135
   132   133   134   135   136   137   138   139   140   141   142