Page 104 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 104

Z czasem pewnie zapomniałby o niej zupełnie, gdyby nie spotkał jej kilka
           razy, jak odwiedzała Chaima Pończosznika. Za każdym razem, gdy ją widział,
           wyglądała coraz piękniej i coraz bardziej intrygująco. Wyrosła na szczupłą, zgrab-
           ną dziewczynę. Skóra jej twarzy nie była już różowa, lecz raczej blada, prawie
           przezroczysta. Długie, rude włosy, mocno ściągnięte wokół czoła i zebrane nad
           karkiem wielką, brązową klamrą, spadały lokami na ramiona i plecy na kształt
           języków ognia. Wydawała mu się postacią ze wspaniałej powieści. Miał dla niej
           specjalne, sekretne, czułe imię, które nawet nie było słowem, a raczej dźwiękiem,
           nutą – najjaśniejszą i najbardziej miękką, ot taką, o wydobyciu której śnił, gdy
           rozpoczął naukę gry na swojej nowej trąbce.
             W ciągu ostatnich kilku lat Estera zniknęła zupełnie. Jeszcze przez jakiś czas
           Szolem nosił w sercu jej obraz, ale stawał się on coraz bledszy. Coraz rzadziej
           myślał o niej i jeszcze rzadziej śnił, aż zapomniał zupełnie.
             W końcu nie był przecież aż takim marzycielem. Od rana do wieczora ciężko
           pracował z ojcem przy warsztacie, do momentu gdy jego silne ręce, których
           mocą tak się chlubił, same odpadały od piły i hebla. Tak było w tych dobrych
           czasach, kiedy mieli niejedno zamówienie, a w tych gorszych z kolei biegali
           po całym mieście w poszukiwaniu jakiegoś zarobku – kawałka jakiejś roboty.
           Z kolei wieczory pochłaniała mu organizacja, związek, klub. Tak, Szolem ledwo
           miał czas na czytanie informacji i artykułów redakcyjnych w „Folks-Cajtung”.
           Ostatnio zaniedbał nawet zajęcia orkiestry Kultur-Lige. Flora, z którą chodził,
           odkąd przyjechała ze Zbąszynia, a która uważała się za jego narzeczoną, wciąż
           miała do niego pretensje, że ją zaniedbuje dla swojej organizacji. Groziła mu,
           że zacznie się umawiać z chłopcami z ulicy, którzy tylko czekają na znak, aby
           się do niej zbliżyć.
             Szolem leżał w łóżku Szejny Pesi i czuł, że pot zbiera mu się koło ucha, ła-
           skocząc skórę. Włosy stały się mokre i pozlepiane. Oczy go szczypały. Znowu
           ujrzał Esterę; nie tyle ją samą, ile zieleń pomiędzy jej zmrużonymi powiekami.
           Otworzył oczy i spojrzał na drzwi. Wyobraził sobie, że klamka się porusza, a one
           otwierają się powoli i wchodzi Estera. Wygląda tak, jak wtedy, gdy widział ją po
           raz ostatni, taka szczupła i przezroczysta z płomienną głową. Siada na brzegu
           jego łóżka i kładzie zimną, miękką dłoń na jego czole. Od tego dotyku robi mu się
           tak dobrze, że nie czuje już gorączki. Przestaje się pocić i zdaje mu się, że jest
           całkiem zdrów. Estera nic nie mówi do niego, podobnie jak on do niej. Patrzą na
           siebie, przywołuje ją oczyma, wymawiając w myślach to sekretne, melodyjne,
           czyste imię, które nie jest słowem. I nie czuje w sercu dawnego niepokoju, wręcz
           przeciwnie – serce bije mu spokojnie i równomiernie. Pragnie dotknąć jej dłoni.
           I dotyka, a potem głaszcze ją bardzo długo.
             Gdy zbudził się z krótkiej drzemki, wciąż jeszcze czuł chłód na czole. Pomyślał,
           że gorączka opadła, i przypomniał sobie, że mama nakazała mu płukanie gardła.
           Długo bulgotał ostrą, słonawą cieczą, czując, jak szczypie i drapie go w gardle.
    102    Jednak nie przeszkadzało mu to, bo faktycznie czuł się lepiej. Ponownie położył
   99   100   101   102   103   104   105   106   107   108   109