Page 109 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 109

– Pańscy rodzice są tutejsi? – Samuel otworzył album.
                Zamiast odpowiedzieć, Szolem znowu mruknął, a Samuel ponownie zapytał:
                – Skąd pochodzą? A pan, pan urodził się w Łodzi?
                – Tutaj, na Bałutach! – Szolem w końcu wykrztusił. – Tutaj, w suterenie.
                Samuel obserwował nieprzyjaźnie nastawionego chłopca:
                – Czy coś pana boli?
                „Pan mnie boli!” chciał krzyknąć, ale zagryzł wargi. Wyciągnął ręce po al-
             bum. Samuel otworzył go i położył na kolanach chorego, ale nie oddał. Miał
             swój sposób postępowania z osobami z ludu. Brał ich takimi, jacy są. Byli inni,
             trochę dziwni, ale za to uczciwi i bardziej spontaniczni. Samuel nie czuł się przy
             nich obco, wręcz przeciwnie – głęboko w sobie odczuwał szacunek, jaki czło-
             wiek niedoświadczony żywi wobec tych, którzy mają doświadczenie. Od bardzo
             dawna, jeszcze zanim postanowił napisać książkę, już w czasach młodości
             była w nim ciekawość egzotycznej rzeczywistości, w której żyli ci z najniższych
             warstw, ci z piwnic, ci, którzy nie mieli dachu nad głową. Nieraz miał uczucie,
             że mimo całej działalności społecznej i aktywności nie żyje prawdziwym ży-
             ciem. Bo żyć naprawdę to znaczy walić głową w twardy mur i pokonywać go,
             tak jak głodny pokonuje swój dzień, jak ten chłopiec pokonuje dzieciństwo
             w piwnicy.
                Odwrócił w swoją stronę album leżący na kolanach Szolema.
                – Pozwól mi zajrzeć – poprosił przyjaźnie. – Kto to? Babcia i dziadek? Czy
             pan zauważył, że wszyscy dziadkowie są do siebie podobni? Może pan słyszał
             o moim dziadku?
                Cierpliwość Szolema zawisła na włosku:
                – Słyszałem o panu! – ugryzł się w język, bo w grę wchodziła praca dla ojca.
                Samuel podniósł brwi:
                – Co pan o mnie słyszał?
                Teraz Szolem czuł jedynie gorący, rewolucyjny zapał.
                – To, co słyszą wszyscy. Że pan jest bogaczem i wyzyskiwaczem. Że pan
             trzyma pięciu polskich robotników na jednego żydowskiego.
                – Co jeszcze?
                – Dość, wystarczy. Co pan myśli, że pana nie znają w tym mieście?
                Samuel wzruszył ramionami:
                – Nie jestem wyzyskiwaczem. Trzymam robotników i płacę im wynagrodzenie.
             Jest ustalona stawka, są związki. I kto panu powiedział, że zatrudniam pięciu
             polskich robotników na jednego żydowskiego? U mnie w biurze nie ma ani jed-
             nego nie-Żyda.
                A jednak to była prawda. Chętniej przyjmował do fabryki polskich robotni-
             ków niż żydowskich. Z Polakami było mniej kłopotów. Byli mniej bezczelni, nie
             straszyli strajkami w każdy poniedziałek i czwartek. Fakt, że on, właściciel, był
             swój, przyczyniał się do wytworzenia niewygodnych, skomplikowanych stosunków
             z Żydami. Z nimi wcześniej czy później były problemy.                107
   104   105   106   107   108   109   110   111   112   113   114