Page 101 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 101

– Gewald, mamo, bądźże człowiekiem! Anginę się mówi, nie niginę!
                – Czego od niej chcesz? – Josi zbliżył się do niego. I on był zajęty swoim
             krawatem. – Ona nie wymawia obcych słów tak poprawnie jak ty. Ale ty znasz
             tylko nazwę choroby, a ona zna się na chorobie.
                Nagle rozległo się kilka uderzeń w sufit.
                – Wuj Henech! – wykrzyknęli równocześnie obaj chłopcy i pobiegli do drzwi.
             Zanim wyszli, zwrócili się w stronę chorego brata. – Trzymaj się, Szolem! – Josi
             pomachał mu ręką.
                – A o Florę nie musisz się martwić – dodał Motl. – Będę na nią uważał jakby
             była moją własną narzeczoną.
                Szejna Pesia, która już przestała pociągać nosem, zrobiła Szolemowi kompres
             ze spirytusu kamforowego. Owinęła mu gardło kilkoma warstwami sztywnego per-
             gaminu, na to kilka ręczników, i dopiero potem zawinęła gardło szerokim, grubym
             szalem mającym trzymać ciepło. Zdjęła koc ze swojego łóżka i poleciła Szolemowi
             wejść z powrotem pod przykrycie.
                – Chodź tu z tymi spodniami! – w końcu zawołała do męża. Wyjęła nawle-
             czoną igłę z sukienki i zajęła się przyszywaniem guzika. Niebawem dzieło było
             gotowe. – Ubierz się i niech to wszystko już się skończy! – otarła pot z czoła.
                Icie Meir bez trudu zapiął spodnie, chwilę obmacywał rękami swój brzuch,
             sprawdzając, czy rzeczywiście czuje się wygodnie, i zaczął przymierzać marynarkę
             „Cynusia”. Marynarka również pasowała nie najlepiej, a o jej zapięciu nie mogło
             być mowy, ale tego już Icie Meir nie oczekiwał. Marynarka to nie spodnie. Dziury
             w niebie nie będzie, jeśli jej nie zapnie.
                Szejna Pesia obmyła spoconą twarz i zrzuciła z siebie codzienne ubranie.
             Ponownie dało się słyszeć kilka uderzeń w sufit.
                – Oni tam na górze siedzą jak na szpilkach. Icie Meirze, idź już – niemal
             łagodnie poleciła mężowi.
                Icie Meir już się nie spieszył.
                – Nie pali się – odrzekł spokojnie. Chciał iść razem z żoną, godnie i statecznie,
             jak wypada przy takiej okazji.
                Szejna Pesia założyła świąteczną suknię, która wcale nie była lepsza do
             codziennej, po czym wydobyła skądś papierek z masłem. Szybkim ruchem
             zanurzyła w maśle brzeg ręcznika i posmarowała sobie twarz. Zaczęła nagry-
             zać blade wargi, aby wywołać odrobinę czerwieni, a w międzyczasie rozplotła
             siwiejący warkocz spięty w kok. Po minucie kok, gładki i uczesany, z powrotem
             tkwił na karku. Z szuflady mahoniowego stoliczka wyjęła kolczyki, które dostała
             od Iciego Meira jeszcze w czasach panieńskich, i zawiesiła je w uszach. I tak po
             chwili Icie Meir ujrzał w swojej żonie daleki odblask tamtej pięknej Pesi, którą
             kiedyś prowadził pod chupę.
                Icie Meir z wielką paradą założył na głowę cylinder „Cynusia”, po czym rzucił
             okiem do lustra. Z satysfakcją przyjrzał się swoim dodatkowym centymetrom, po
             czym machnął ręką, jakby chciał się pośmiać sam z siebie. Podszedł do Szolema.   99
   96   97   98   99   100   101   102   103   104   105   106