Page 55 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Zenia Larsson - Cienie przy drewnianym moście.
P. 55

– No tak. – Klary to nadal nie interesowało, spytała jednak: – A on?
                – Nie wiem. Ale kiedy wyszedł, Irena przestała mówić, tylko siedziała
             ze spuszczoną głową. – Henryk śmiał się zadowolony. – Ona na pewno nic
             z niego nie będzie miała.
                Klara wstała, zaczęła przygotowywać łóżko na noc.
                – To ich sprawa. Nie rozumiem, jaki w tym twój interes. To cię nie powinno
             obchodzić, nawet gdyby ze sobą spali.
                – Obchodzi czy nie. – Henryk podszedł do spiżarni, wyjął nowy kawałek
             chleba. – Jasne, że mnie nie obchodzi, co ona robi. Ale ona mnie cholernie
             drażni, wygląda na bezczelną i zarozumiałą. Wyobraża sobie, że jest nie wiem
             kim.
                – Zostaw chleb w spokoju, Henryk! Na jutro musi też starczyć.
                – Tak, tak, tylko kawałek wziąłem.
                – Jeśli tak będziesz robił, podzielę chleb, każdy będzie miał swoją porcję.
                – O co ci chodzi, zjadam twój chleb? Wziąłem jedną kromkę, w pudle
             dużo zostało.
                Klara nie chciała przedłużać dyskusji o chlebie.
                – Zostawmy to na inną okazję. Idź i połóż się, bo rano cię z łóżka nie
             będzie można wygonić.
                Nie mogła usnąć, choć światło zgasili już dawno. Przysunęła się jak naj-
             bliżej ściany, niemal się w nią wtulała, wszystko, by być jak najdalej od męża.
             Bo mimo że nieco się uspokoiła pod koniec wieczoru, zawód, jaki jej sprawił,
             bolał nadal. Henryk spał, zwykł usypiać od razu, chrapał teraz lekko.
                Ostrożnie, żeby go nie obudzić, przetoczyła się na drugą stronę, wstała,
             włożyła szlafrok i podeszła do okna. Trzęsła się z zimna. Pociagnęła za sznurek
             przy rolecie, zasłona podniosła się z hukiem. Henryk poruszył się i przestał
             chrapać.
                Ulica była cicha i bezludna. Wieczorny wiatr ucichł. Wysokie śnieżne zaspy
             piętrzyły się wokół ścian i lśniły w ostrym, księżycowym świetle. Zasieków nie
             było stąd widać, zasłaniały je stojące w pobliżu domy. Klara omijała wzrokiem
             domy, patrzyła na niebo widoczne między dachami.
                Pewnego wieczoru Paula Lewin, patrząc razem z nią na niebo, opowia-
             dała o różnych gwiazdach, znała ich nazwy. Nazywały sie pięknie – Mars,
             Wenus, Jupiter. Mówiła, że to wcale nie są gwiazdy, tylko planety, jak Ziemia.
             Że nie wiadomo, czy tam jest życie. Opowiadała o Drodze Mlecznej, o tym,
             że istnieje nieskończona, nikomu nieznana ilość słońc i planet, i że człowiek
             nigdy, nigdy do nich nie dotrze.                                      55
   50   51   52   53   54   55   56   57   58   59   60