Page 47 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Zenia Larsson - Cienie przy drewnianym moście.
P. 47
– A ja bym tak nie zrobił.
– Pewnie, że nie. Okazja się nie trafia…
Lewin pracował i słuchał. Rozumiał, że ludzie lepiej się czują, jeśli mogą
swój głód obrócić w złość na innych. Przez takie ataki zazdrości i nienawiści
do tych, którzy wyglądali na najedzonych, łatwiej im może było oszukać
skręcające się z głodu kiszki. Na Niemców swojej wściekłości nie mogli kie-
rować, nienawidziło się ich wprawdzie gorąco, ale byli nietykalni. Lepiej nie
próbować, jeśli życie człowiekowi miłe.
Za to na ludziach w zakrwawionych fartuchach można się było wyżywać.
Oni także byli żyjącymi w zamknięciu więźniami, bezsilnymi wobec przemocy.
Oni także nosili żółte gwiazdy przyszyte do ubrań, tyle tylko, że chyba nie
głodowali. Może dostawali kiełbasę, a może nie. Tego się nie wiedziało. Ale
możliwość, że tamci byli syci, istniała, i ta myśl wprawiała w ruch fantazję,
malowała obrazy wielkich kiełbasianych pęt i zadowolonych pracowników
z soczystymi kawałami kiełbasy w brzuchach. Lecz kiełbasa, wspaniała,
pachnąca i tłusta, nie była przeznaczona do jedzenia w getcie…
Zdarzało się Lewinowi, że kiedy wychodził do domu, plątały mu się
pod nogami jakieś rupiecie, puste drewniane skrzynki lub kawałki desek.
Z początku nie zwracał na to uwagi, wszystko znikało zresztą do następnego
dnia. Po pewnym czasie zaczął się jednak zastanawiać, dlaczego ktoś wy-
rzucał takie cenne przedmioty w czasach, kiedy opału brakowało, a zimno
przybierało z każdym dniem na sile. Sądził, że to pochodziło z masarni, że
składowano tak drewno tymczasowo, by go później użyć. A może któ-
ryś z zatrudnionych wynosił te skrzynki i deski celowo, a jego wspólnik
je potem zabierał?
Niekiedy, gdy czuł, że ręce grabieją mu z zimna, marzyło mu się, że nie musi
się zadowalać tymi nędznymi resztkami, co ledwo pokrywają dno piecyka, że
może rozpalić prawdziwy, duży ogień i grzać się potem przy wesoło trzaska-
jącym płomieniu. Wracał wtedy myślą do desek, które leżały na podwórku.
Lecz te deski nie należały do niego. Zabranie ich oznaczało kradzież.
Siedział więc Lewin, rozmyślał i marzł…
Ale czy to na pewno kradzież? Do kogo to właściwie należy, może do
nikogo? Że jakieś rzeczy leżą na podwórku przy masarni, nie oznacza, że
masarnia jest ich właścicielem, wyrzucili je przecież. Więc zostaję tylko ja.
Wiem, że nie moje. Ale ktoś to weźmie, też nie właściciel. Gdyby nim był,
wziąłby to przecież prosto z masarni, i to za dnia. Kiedy ja wychodzę, deski
tam leżą, kiedy wracam – nie ma ich. Więc jak z tym jest? 47