Page 124 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Zenia Larsson - Cienie przy drewnianym moście.
P. 124

próbował pracować, lecz nie mógł, bo ręce go nie słuchały. Założył na siebie
           całe swoje ubranie, na plecy narzucił kołdrę, na głowę włożył starą skórzaną
           czapkę. Nic nie pomagało, rozgrzać się nie mógł.
             Przy każdym oddechu otaczała go mgła skroplonej pary. Woda w wiadrze
           była zamarznięta, szyby pokrywała lodowa skorupa. Wystający spod ubrania
           nos wydawał mu się też zrobiony z lodu, kapało z niego bezustannie, lecz
           Mojsze o to nie dbał. Dziś wieczorem po raz pierwszy odczuł przekleństwo
           beznadziejnej samotności i odosobnienia. Poczuł, że zaraz się rozpłacze jak
           dziecko. Pierwsze łzy już napłynęły mu do oczu, próbował je otrzeć, lecz
           wnet pojawiły się nowe, tak liczne, że poddał się. Płacz przyniósł mu ulgę.
             Przez łzy rozejrzał się po pokoju. Drewniany taboret zużył już wcześniej na
           opał. Taki sam los spotkał oparcie łóżka. Lecz krzesło z pięknie rzeźbionym
           oparciem stało nadal na swoim miejscu. Teraz przyjdzie jego kolej. Zagotuje
           sobie trochę wody, a potem położy się spać. Dziś wieczorem pracować nie
           da rady, musi to odłożyć. Może jutro pogoda się zmieni, może zimno ustąpi.
           Będzie wtedy łatwiej zabrać się do roboty. Może pracować nawet w nocy. Ale
           teraz musi się rozgrzać!
             Wyciągnął siekierę, przesunął krzesło na środek pokoju. Zastanawiał się,
           gdzie najlepiej uderzyć. Ten piękny mebel towarzyszył mu całe życie, służył za
           honorowe miejsce dla gościa, przyjaciela, dobrego klienta. Miał teraz spłonąć,
           a z nim ostatnia pamiątka po rodzicielskim domu.
             Mojsze podniósł z wysiłkiem narzędzie i uderzył. Siekiera wypadła mu
           z ręki. Podniósł ją, próbował znowu – z tym samym skutkiem. Nie mógł
           utrzymać trzonka w swoich zgrabiałych dłoniach. Ostrze zostawiło na krześle
           tylko małą rysę, wyraźnie widoczną na brązowym tle oparcia.
             Patrzył z trwogą na tę rysę, próbując rozgonić mgłę, zasłaniającą mu oczy.
           Czyż nacięcie nie wygląda jak rana? Lub jak oko spoglądające na niego ze
           zdumieniem, jakby próbując mu coś w imieniu krzesła powiedzieć?
             – Przyjacielu – wydawało się mówić – dlaczego tak czynisz? Służyłem ci
           tyle lat, lubiłeś mnie. Chcesz mnie rzeczywiście spalić, starego druha?
             Mojsze drżał na całym ciele. Zimno, wyczerpanie i rozpacz trzęsły nim,
           jakby był pustą rękawiczką. Nie może pozwolić krzesłu, by stało na drodze
           jego tęsknoty za ciepłem. Musi je porąbać, musi rozpalić ogień w piecu!
             Krzesło przemieni się w drgające żółto-czerwone jęzory, które będą lizać
           jego ręce, przywrócą im zdolność do ruchu, rozprostują jego ciało, spowodują,
           że lodowa bryła w wiadrze stopi się, przemieni w ciepły płyn, w którym będzie
    124    mógł zanurzyć chleb. Musi krzesło porąbać!
   119   120   121   122   123   124   125   126   127   128   129