Page 111 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Zenia Larsson - Cienie przy drewnianym moście.
P. 111

spokojnie, wszyscy wiedzieli, że swoje dostaną. Gorzej bywało w ogonkach
             po mięso i kartofle, bo te produkty mogły się w każdej chwili skończyć. Stał
             więc sobie policjant w ciepłym, całym ubraniu, oparty o drzwi, wpuszczał
             po kilka osób do sklepu – i za to należała mu się większa porcja. Ona zaś,
             choć przesiadywała całymi dniami nad maszyną do szycia, dostanie tylko ten
             zwykły, niewielki przydział, który nigdy nie starczał. Nie miały już chleba od
             dwóch dni. Cukier skończył się jeszcze wcześniej. Od przedwczoraj nie było
             w domu jedzenia, z wyjątkiem brukwi i kartofli, które miały starczyć do końca
             zimy. A starczą najwyżej do końca roku. Co zrobi potem?
                – Ile kartofli dostali policjanci? A lekarze? – spytała Klarę z goryczą.
                – Na pewno więcej niż my.
                – Tak, to pewne.
                – Czy dali pani więcej kartofli, niż się należało?
                – Nie warto o tym mówić. – Irena wzruszyła ramionami. – Może pół
             kilo, nie więcej.
                – A my tylko dwadzieścia deko. Ale trzeba się cieszyć, że nie było za mało,
             ważą przecież z ziemią i kamieniami.
                Irena obejrzała się do tyłu i popatrzyła na kolejkę, która ciągnęła się
             zakosami prawie do ich domu. Gdzieś w środku dojrzała Paulę Lewin, a na
             samym końcu Hannę Goldberg, która rozmawiała z Gołdą Stern. Irenie
             pociemniało w oczach. A więc Hanna Goldberg przyszła dopiero teraz. To
             jasne, dostawało się przez długi czas paczki z Rosji, to można poczekać. Ona
             sama nigdy żadnej paczki nie dostała, choć jej mąż tam przebywał. Ale on
             nie wysłał nawet pocztówki, nigdy nie dał znaku życia. Nie spodziewała się
             niczego po Marku, lecz kiedyś miała nadzieję, że coś przyśle, nie dla niej, ale
             dla dziecka. Wszyscy, którzy mieli krewnych w Rosji, dostawali paczki, tylko
             nie ona. Niech diabli wezmą Marka, nie chce o nim więcej myśleć!
                Znów wpuszczono kilka osób. Kolejka przesunęła się o kawałek. Jak długo
             trzeba jeszcze czekać? Pół godziny? Może tylko dwadzieścia minut? Stała już
             blisko wejścia, więcej niż dwadzieścia minut nie powinno to zająć. Dłużej nie
             da rady. Jej dzisiejszy posiłek składał się z kawałka brukwi i wody. Słaniała
             się na nogach. Ze sklepu doszedł ją zapach świeżego pieczywa, jej twarz po-
             kryła się zimnym potem, poczuła się bliska zemdlenia. Prześladowała ją myśl
             o chlebie, którego nigdy nie starczało. Gdyby umiała się opanować pierwszego
             dnia, mogłaby rozdzielić go lepiej. Lecz kiedy nadchodził przydział, były obie
             z Rozą zawsze tak wygłodniałe, że zanim Irena mogła się opamiętać, zjadały
             kilkudniową porcję. A potem nie dawało się już tak podzielić resztek, żeby   111
   106   107   108   109   110   111   112   113   114   115   116