Page 90 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 90
stało się słabe i wiotkie, jak gdyby stał się kukiełką. Ujrzał siebie w noc pogromu.
Chłopiec w wieku bar micwy, błąka się, widzi martwe ciała swoich dziadków, widzi
opryskanego krwią olbrzyma z rozchełstanymi spodniami rzucającego się na
narzeczoną jego brata. Wtedy też zobaczył samego siebie – dzisiejszego Josela.
To on był tym zakrwawionym olbrzymem, który rzucił się na dziewczynę... Nie,
on był kukiełką. Piekielne kobiety z ciężkimi piersiami i długimi włosami dopadły
go ze wszystkich stron. Spętały jego silne ramiona okowami łańcuchów.
Ciągnęły go na łoża z gwoździ i ognia, wyjąc: „Ożeń się ze mną, Josel!”. Każda
z nich ciągnęła go w innym kierunku, podczas gdy stosy gwoździ i ognia raziły,
paliły jego skórę. Śmiały się diabelskim śmiechem, obnażając rzędy mleczno-
białych zębów, które nie były zębami, a białymi rurkami, z nich ciekł biały jak
mleko olej, a od niego płomienie jeszcze bardziej syczały i rosły. Do czerwoności
rozgrzewały ogniste jęzory ciało Josela, a jego członki tliły się i skwierczały, pot
się z niego lał, jak gdyby był kawałkiem kłody na rozpałkę, ściętym pniem dębu,
którego soki i żywica wytapiały się przez korę.
Wówczas ujrzał oczy Lilit błyszczące w ciemnościach jak pochodnie. Zbliżała
się do niego... Zbliżała się, aż padła na niego nagle i zaczęła wić się wokół niego,
z włosami jak jadowite węże, jak trujące pnącza wokół pnia zwalonego dębu.
„Ja jestem twoją Marimel! Twoją Marimel jestem!” – szeptała słodko-kąśli-
wym głosem. „Jeszcze chwila, a będę twoją żoną... Jeszcze chwila, a będziesz
moim mężem...”
Parzyła go oddechem niczym rozpalonymi szpikulcami.
„Przyrzeknij mi... na zawsze! Na zawsze!”
I chociaż nawet we śnie Josel wiedział, że to kłamstwo, że jego Marimel nie
może być nigdzie indziej, jak w świetlistym Raju, to przygnieciony cierpieniem
wrzasnął:
„Na zawsze, Marimel! Na zawsze!” – i wszedł na nią. I on, Josel Obed, którego
wzrok rzeczywiście słabł, ale któremu łzy nigdy oczu nie przysłoniły, rozpłakał
się we śnie.
Kiedy płakał, zobaczył siebie leżącego z rozłożonymi rękami i nogami na tra-
twie, którą sam zbudował – płynącego po wzburzonej rzece ze swoich własnych
łez. Porwał go prąd, poniósł przez spiętrzone wodospady w dół i nie miał nad
ciałem żadnej władzy. A kiedy tak płynął rzeką łez, ujrzał swoje nagie dzieci
wynurzające się z bagien w lasach wzdłuż brzegów. Widział ich poczerniałe
twarze, wyciągnięte ręce – i płakał jeszcze bardziej, wył, aż tratwa rozpadła się
pod nim i zaczął spadać. Tonąć. Kiedy zaś tonął, ujrzał swoje dzieci unoszące
się wokół niego, nie siedmioro jednak, a setki. Stały się stadem czarnopiórych
bocianów. Otoczyły go ostrymi dziobami, ich podobne do gwoździ nogi wbijały
mu się w ciało, rozdrapując jego rany i wtłaczając go głębiej do piekła. Zaczął
spadać i zanurzać się w głębinowym wirze, a z ust wydobył długi, ostatni krzyk.
Jego własny wrzask obudził go. Rozejrzał się po chałupie, gdzie szarość jego
90 inwentarza rozświetlały góry szmat, pod którymi na drewnianych pryczach spały