Page 93 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 93

automatycznie. Na przykład teraz. W szabas dobrym uczynkiem było nietrudzenie
             głowy żadnymi ziemskimi pomysłami – więc jej nimi nie trudził. W szabas miał
             się nie zajmować sprawami dnia powszedniego – więc się nimi nie zajmował.
             Nie miał żadnego interesu w tym, żeby przechytrzyć Rebojne szel Ojlem. Zresztą,
             ostatniej nocy się nie wyspał. Resztki codzienności z pewnością przechowywały
             zakamarki jego umysłu. Nie miał jednak najmniejszej wątpliwości, że dzisiejsze
             popołudnie prześpi lepiej niż cały miniony tydzień, bo szabas zawładnął teraz
             całym nim.
                 Aby dzieci nie przeszkadzały mu w drzemce, Josel wysłał je na dwór, zaryglował
             drzwi, by nie odważyły się pokazać wcześniej niż na Hawdalę.
                 Pomrukując z przyjemności, rozpiął ubranie i tak gwałtownie rzucił się na
             wytarganą, poprutą pościel, że czerwona pierzyna pękła jeszcze w kilku miej-
             scach, a z dziur wyleciały pióra. Zrozumiał wtedy, że klocek, który podtrzymywał
             pryczę, odsunął się ze swojego miejsca. Nic przy tych łóżkach nie naprawiał od
             czasu, gdy je zmontował. Teraz musiał się namęczyć, żeby klocek wsadzić z po-
             wrotem. Podniósł się więc, ale był zbyt śpiący. Machnął ręką i wyciągnął się na
             kupie szmat, które z okazji szabasu zgarnął wcześniej pod ścianę, by na resztę
             glinianej podłogi wysypać żółty piasek.
                 W mgnieniu oka przyszła mu do głowy nieprzyjemna myśl: „Ja, który dla
             innych buduję tak, żeby wytrzymało do końca świata, dla siebie samego po-
             stawiłem takie byle co, z byle jakimi meblami, które nawet nie są godne tego,
             żeby je meblami nazywać, bo krzywią się i kiwają, jakby były zrobione ze słomy,
             a nie z drewna. I też ja, który handluję wapnem i kredą, nigdy nie wziąłem się
             choćby za to, żeby pobielić ściany, porastające już grzybem i pleśnią, jak gdy-
             by wyrastały prosto z jakiegoś bagna. Ani razu nie przyszło mi do głowy, żeby
             zawołać szklarza i chociaż zapytać o cenę wstawienia szyb, tylko rok po roku
             trzymam je potłuczone, a ich kawałki dzwonią na wietrze przetykane zwitkami
             szmat i starymi poduszkami. A kiedy znajdę już jakiś gwóźdź i zdecyduję, żeby
             wbić go tam, gdzie potrzeba, to kiedy go wyprostuję, odkładam, żeby przydał
             się przy zbijaniu szałasu na Sukot”. Ten dziwny stan utrzymywał się już długo,
             od tego okropnego momentu, kiedy w czasie bar micwy spotkało go ogromne
             nieszczęście – od tamtej pory nic, co robił dla siebie, nie było solidne, wszystko
             było na chwilę...
                 Nagle przypomniał sobie coś i zawołał sam do siebie: „Szabas! Przecież
             dzisiaj jest szabas!” – i odegnał gorzkie myśli. Zamknął je w głowie na czte-
             ry spusty, a w sercu otworzył na oścież kącik Świętego Świętych – stamtąd
             przybywała do niego jego Marimel w białej, szabasowej sukience podobnej do
             ślubnej, którą uszyli dla niej już w raju, bo jej ziemska była czarna. W tej białej
             naprawdę wyglądała jak podczas ich ślubu. Była Szechiną, Królową Szabasu.
             Dotyk jej dłoni był leczniczy i święty. Tak samo lecznicza i święta była cisza
             i spokój, które przepłynęły przez jej palce na niego i rozlały się po wszystkich jego
             członkach.                                                            93
   88   89   90   91   92   93   94   95   96   97   98