Page 87 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 87

i zamilknie, odkrył obcą duszę na ławce koło pieca w bejt midraszu. W ten sposób
             Abele znalazł się w mieście.
                 Kiedy się go zapytało „Abele, skąd jesteś?”, odpowiadał: „Z Marszawy”. Nie
             wiadomo było, czy ma na myśli Warszawę, czy było jakieś zupełnie inne miasto,
             które tak się nazywało.
                 – Gdzie jest ta Marszawa? – pytali go.
                 – Tam – odpowiadał.
                 – Gdzie tam?
                 – Za cmentarzem – brzmiała odpowiedź.
                 Nikt więc nie chciał wziąć Abelego do siebie do domu, szczególnie że to
             oznaczałoby kolejną gębę do wykarmienia. Zlitował się nad nim Josel i dał mu
             pokoik za schowkiem na wapno i kredę, gdzie trzymał swoje zapasy na Pociejowie.
             W ten sposób Abele dostał swój przydomek – kiedy pytano go, jak się nazywa
             czy gdzie mieszka, odpowiadał z dziecięcym uśmiechem „Abe... Abe...” – tak
             jakby nie potrafił wymówić całego słowa „Abele”. I wierny był Joselowi Abele jak
             pies, za wyrazy sympatii brał Joselowe szturchańce i rozumiał go bez słów.
                 Cały tydzień żył Abele z tego, co udało mu się złapać to tu, to tam z jedzenia,
             które sprzedawali w Pociejowie, albo z paru kęsów, które zostawiały mu kra-
             marki. W piątkowe wieczory i w soboty był częstym gościem przy stole Jose-
             lego. Sama jego obecność przy stole wystarczała, by poprawić wszystkim
             humor. Josel akurat obchodził się bez dziecięcej wesołości – nikt nigdy nie
             widział, by się chociaż uśmiechnął – ale atmosfera wokół niego stawała się
             lżejsza. Choć było to przede wszystkim zasługą szabasu, to w dużej mierze też
             obecności Abelego – którą, swoją drogą, mogli cieszyć się właśnie za sprawą
             święta.
                 W dzisiejszy szabas Josel, po tym jak otworzył nowy rozdział w swoim
             życiu i wybrał się w drogę przez wioski, był szczególnie dobrze usposobiony.
             Dziś wieczorem, przy świątecznym stole, po tym jak zjedli rosół z kluska-
             mi i kurczakiem, a Josel wzniósł toast kielichem wiśniaka, którego pił pod-
             czas kiduszu, stała się rzecz nietypowa. Herszele bowiem, jego syn, tak
             się dzięki ojcowskiej łagodności rozbawił i rozbrykał, że aż się całkiem za-
             pomniał i odważył się zapytać o rzecz, która go od dłuższego czasu drę-
             czyła.
                 – Tatusiu – podniósł ku Joselowi ciemne, okrągłe oczy – dlaczego tatuś nigdy
             się nie śmieje?
                Josel nie rozeźlił się na niego za to bezczelne pytanie – spod brody odezwało
             się jedynie ciepłe mruknięcie:
                 – Powiem ci coś. Śmieją się głupcy i dzieci. Porządni ludzie się nie śmieją.
                 – Dlaczego, tato? W sztiblu widziałem, jak się śmiali.
                 – Są głupi, to się śmieją – odpowiedział cicho Josel.
                 – A mój rebe, pan Szapsel, też jest głupi?
                Nauczyciel Herszela, reb Szapsel, miał w zwyczaju nabijać się z chłopców   87
   82   83   84   85   86   87   88   89   90   91   92