Page 80 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 80

W tej chwili jednak drzwi wychodka otworzyły się i Wacław na chwiejących
           się nogach wyskoczył na ścieżkę.
              – Hej, Josiek, gdzie uciekasz, kurwa twoja mać! – zawołał, zapinając spodnie
           pod okazałym brzuchem. Po czym doskoczył do Joselego, wyciągając z kieszeni
           flaszkę monopolki i podnosząc ją w jego kierunku. – Stój, koniu, teraz napijemy
           się staropolskim zwyczajem! – Biegnąc, wsunął szyjkę butelki między obrośnięte
           wąsem wargi i wlał w siebie potężny haust wódki.
              Josel machnął ręką i próbował odejść, ale więcej jak parę kroków nie mógł
           postawić. Wacław dopadł do niego, złapał go za ramię, szelmowsko mrugnął do
           niego przekrwionym, błyszczącym okiem i zaczął wymachiwać Joselowi przed
           nosem flaszką. Hałastra dzieciaków Wacława zaczęła klaskać w dłonie, umoru-
           sane twarzyczki uśmiechały się od ucha do ucha, ponieważ kiedy upity Wacław
           zostawał w domu, jak tego dnia na przykład, to było w jego chałupie święto.
           Zachowywał się jak pokutnik, był dobry dla żony, baraszkował z dziećmi. Poza
           tym, zajmował się też wówczas własną „chudobą” i często płakał. I tak właśnie
           łkając, sklecił on ten nowy wychodek, szpimbe-degimbe  – krzywy i chybotliwy
                                                         46
           do tego stopnia, że jedno z dzieci z powodu poluzowanej deski wpadło do dołu
           z odchodami. To dzieło rąk Wacka Josel dziś naprawił.
              Teraz Wacek stał blisko Joselego i wciskał mu do ust flaszkę:
              – Masz, pociągnij!
             Prawdę mówiąc, Josel lubił „oblewać” różne okazje. A dziś był ważny dla niego
           dzień. Pierwszy raz od lat czuł w całym ciele śpiew radości – ogromnej radości.
           Tak długo już nie czuł święta we wszystkich swoich członkach. No i tu, na świeżym
           powietrzu, pod błękitnym niebem oczy też mu całkiem dobrze służyły. Naprawił
           dziś wychodek i to tak, że prawdopodobnie przetrwa on samego Wacka. Josel
           rzucił dumne spojrzenie w kierunku wygódki, odepchnął podawaną mu flaszkę
           i kategorycznie pokręcił głową.
              – Nie, ruszam w drogę.
             Postanowił nie ulegać Wackowi i sobie samemu. Prawda, gdy człowiek czuje
           się dobrze, nietrudno przychodzi mu pokonywać najsilniejsze nawet pragnienia.
           A do tego dziś był piątek. Josel powinien na trzeźwo szykować się do świętego
           szabasu. Dlatego obiecał sobie podwójną radość przy kieliszku wiśniaka wie-
           czorem, w czasie kiduszu. Do tego w worku wiercił mu się kurczak, a w chustce
           leżało całe dwanaście świeżych jaj, prosto od kury. Jego gromadka w końcu
           poczuje smak prawdziwego szabasu. Poza tym wszystkim czuł pewien niepokój,
           zostawiając dzieci same na całą dobę.
              Wacek, niższy od Joselego, ale bardziej rozbudowany w barach i silniejszy,
           uwiesił się na nim, jedną rękę zarzucając mu przez kark. Z wargami tuż przy



     80    46   Szpimbe-degimbe – określenie używane do rzeczy byle jakich, rozklekotanych.
   75   76   77   78   79   80   81   82   83   84   85