Page 73 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 73

Rzeźnik pokiwał głową, otrząsnął się ze swoich prywatnych wspomnień i znowu
             kontynuował temat, który chciał z Joselem omówić.
                – Naprawdę, Josel – znowu uderzył w serdecznie przyjacielski ton – nie
             rozumiem cię, co z ciebie za Żyd? Z jednej strony jesteś pobożny i skrupulatny
             w przestrzeganiu prawa jak każdy z nas, ale jednocześnie nie jesteś podobny do
             innych. Co z tobą jest, ha? Dlaczego nie możesz być taki jak na przykład Hersz-Berl
             Piekarz? Jak długo był on wdowcem, co? A Mendele Bałaguła? On niemal nie
             mógł się doczekać… ledwo wytrzymał…
                Josel zapamiętale rozwalił kawał wapna i wzruszył ramionami.
                – Jeśli ja byłbym taki jak ten czy tamten, to kto byłby taki jak ja, co?
                – Nie żartuj sobie, proszę – powiedział Fiszel z przejęciem. – Jeśli nie masz na
             uwadze dobra narodu Izraela, to zlituj się choć nad samym sobą… – Fiszel w duchu
             beształ się, że powierzoną mu misję potraktował tak osobiście i ciągle w głowie
             miał też na myśli siebie. – Tak, sprawa dzieci jest oczywista, jak również to, że ktoś
             powinien ci pomagać… w pracy. – Ostentacyjnie rozglądnął się po maciupeńkim
             sklepiku, choć prawdę mówiąc, chciał poruszyć kwestię wzroku Josela. – Ale… prze-
             cież jesteś mężczyzną, bez uroku, obyś dożył stu dwudziestu lat. I… – Fiszel pochylił
             się nieco do Josela. – Wyznam ci coś, powiem ci całą prawdę… – jego głos niespo-
             dziewanie stał się ochrypły. Znowu przyłożył dłoń do serca. – Ja sam, choć jestem
             żonaty…
                W tym momencie Fiszel stwierdził, że to jest ten właściwy moment, aby otwo-
             rzyć swoje serce przed Joselem, opowiedzieć mu, co się z nim działo ostatnio
             i zapytać o radę. Chciał mu się zwierzyć z tych snów, których jeszcze nikomu nie
             wyjawił i o których nie ważył się nawet napomknąć Sarze-Lei Szojchetowej. Od
             wczesnego dzieciństwa i wielkiego pożaru w miasteczku, przez całe życie czuł,
             jakby wstąpił w niego jakiś demon i zmuszał go do czegoś… do czegoś strasznego…
             ale sam nie wiedział do czego. Do niedawna czasami napomykał o tym żartobliwie,
             dowcipnym tonem, żeby Josel, albo ktoś inny, nie zorientowali się, jak poważna
             jest sytuacja. Ostatnio jednak ta demonica w nim stała się tak natarczywa, że
             musiał o tym komuś opowiedzieć, bo czuł, że jeśli tego nie zrobi, wydarzy się
             coś złego. A tym kimś mógł być jedynie Josel, tylko jemu mógł się zwierzyć… On
             był mu bliski jak brat, a jednak bratem nie był… tylko Joselowi, który też znalazł
             się w wyjątkowej, anormalnej sytuacji… Tylko on będzie w stanie zrozumieć,
             a może i wspomóc radą – oczywiście, gdyby nie był z niego tak twardy orzech
             do zgryzienia.
                 Fiszel gotowy był w tym momencie roztoczyć przed Joselem obraz na-
             gich kobiet, które widział każdej nocy we śnie. Widział je rozłożone na jego
             rzeźnickim klocku ze zwisającymi rękami i nogami. Pożądał ich i kroił je
             wielkim rzeźnickim nożem, jakby były kawałkiem koszernego mięsa zwie-
             rzęcego.
                 Fiszel opanował się, parę razy przełknął ślinę, jakby chciał powstrzymać
             słowa, które cisnęły mu się do ust i znów skoncentrował się na Joselu:   73
   68   69   70   71   72   73   74   75   76   77   78