Page 63 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 63

i tak mają dostatecznie zmartwień za dnia – pocieszał – żeby zawracali sobie
             głowę nocnymi troskami”. To była jeszcze jedna przyczyna, dlaczego Fiszelego
             postrzegano jako miłego człowieka, pozbawionego jakiejkolwiek żółci.
                Fiszel był odpowiednią osobą, by rozmówić się z Joselem także dlatego, że
             kiedyś chodzili razem do chederu, a do tego Fiszel był komendantem żydowskiej
             straży pożarnej, a Josel, choć oficjalnie nie należał do niej, często z dobrej woli
             pomagał, przede wszystkim po pożarze, kiedy trzeba było odbudować chałupy.
             Fiszel miał zatem prawo, aby porozmawiać z Joselem jak równy z równym, jak
             na przykład generał z generałem. I to był zwykły obowiązek Josela przynajmniej
             wysłuchać uważnie, co Fiszel ma mu do powiedzenia.

                                              3

             To był koniec spokojnego dnia powszedniego na Pociejowie. Choć Żydzi krzątali
             się tu i tam koło sklepików, a rynek roił się od kobiet i chmary dzieci, żadnego
             utargu nie było. Josel w pobielonej od wapna kapocie, z brodą i pejsami przy-
             prószonymi kredą, z białymi plamami na twarzy i wapiennym pyłem na włoskach
             wystających z nosa, stał na progu swojego kramiku i patrzył przed siebie niezado-
             wolonym, zdenerwowanym spojrzeniem. Wielką próbą jego żelaznej cierpliwości
             było stanie w sklepie w taki dzień i patrzenie, jak promienie słońca wędrują do
             jego stóp, a potem przesuwają się w stronę kościoła i znikają z rynku, a on,
             Josel, musi tkwić tu, w tym samym miejscu, podobnie jak pompa, słup, mury,
             nieruchomo jak ciołek.
                Do tego wraz z zapadaniem zmierzchu od ogołoconych już pól rozchodził się
             zapach ziemi. Te swobodne, świeże powiewy wiatru, które bezczelnie hulały po
             sklepiku i rozchełstywały poły kapoty Joselego, jeszcze bardziej rozdmuchiwały
             w nim poczucie uwięzienia, ograniczenia, przykucia do jego wapienno-kredowego
             losu. Wezbrała w nim nagle tak wielka tęsknota, aby poruszać się. Wszystko
             w nim tak gwałtownie krzyczało, aby ruszyć się – aż chciało mu się kląć. Czuł
             dosłownie, że to mu ulży. Tak, dlaczego ma się ograniczać w swoich myślach
             i nie pozwolić sobie w końcu puścić je wolno? Im bardziej ciało było spętane,
             tym bardziej chciał się uwolnić umysł.
                „Nu, a co mi przyjdzie z tego, że będę bluźnił?” – pytał sam siebie i zagryzał
             wargi. „Czy Rebojne szel Ojlem przyjmie moje przekleństwa na poważnie? Czyż
             On nie wie, że tak oddanego sługi jak Josel Obed to nie tak łatwo znaleźć?... To
             może raczej powinienem przekląć sam siebie? Ale jak się przekląć, kiedy już
             jest się przeklętym? I jaki będzie efekt, jeśli nawet będę bluźnił Jemu i sobie?
             Czy to coś mi pomoże? Czy lżej mi się zrobi na sercu? Od kiedy to Josel Obed
             w ten sposób radzi sobie z ciężarami w sercu? Muknszmalc !” – Machnął ręką.
                                                               25

             25   Muknszmalc – dosł. smalec z komara, oznacza: coś niewyobrażalnego; odpowiednik: duby sma-
                lone, banialuki.                                                   63
   58   59   60   61   62   63   64   65   66   67   68