Page 409 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 409

– Może faktycznie powinnaś spróbować... Jeśli w innym miejscu będzie ci
             gorzej niż w Bocianach, zawsze możesz wrócić. Nie będziesz tęsknić?
                – Czy nie będę co? – zapytała podniecona.
                – Tęsknić. To znaczy... masz tu przecież ojca i rodzinę.
                – No i co z tego?
                – W Łodzi nie będziesz mieć nikogo.
                – A kogo mi trzeba?
                Do święta Pesach było jeszcze daleko. Tymczasem najpierw miała nadejść
             zima. Binele przybiegała na Błękitną Górę, kiedy tylko miała wolną chwilę. Nie
             zawsze widziała Jankewa, czy choćby Abraszkę. Ale samo przebywanie tam,
             przysłuchiwanie się ciepłemu skrzypieniu żaglowych skrzydeł młyna działało na
             nią kojąco. Za jej plecami był dwór reb Fajwela. Po tamtej stronie płotu, w domu,
             znajdowała się Długa Cyrela. Gdzieś tam był Abraszka z grupką łobuziaków.
             Często słyszała pogodny śmiech reb Fajwela i głosy parobków, albo rozgorącz-
             kowane okrzyki dochodzące z kantoru młynarza. Gdzieś tam był też Jankew. Za
             jej plecami biło źródło ciepła, które docierało aż tu, gdzie siedziała, i obejmowało
             również ją. Wydawało się jej, że i ona jest częścią tego ciepła, że rytm jej serca
             jest częścią rytmu życia po tamtej stronie płotu.
                Pewnego dusznego popołudnia, gdy Binele siedziała na Błękitnej Górze,
             ciężkie chmury pojawiły się pomiędzy skrzydłami młyna. Daleko w dole wiatr
             rozpętał się pod koronami topól, wzniecając kurz na drodze i miotając nim niby
             piłką. Zbliżała się burza.
                Binele to nie przeszkadzało. Lubiła moknąć na wylot w rzęsistym deszczu.
             Ale gdyby zmokła, musiałaby poczekać, aż sukienka na niej wyschnie. Bo w cóż
             innego miałaby się przebrać? Nie posiadała niczego więcej, tylko tę sukienczynę
             pod poplamionym kaftanem – sukienkę Maszy, którą ojciec kazał uszyć dla niej
             na wesele Rejzeli i Racheli, a która już dawno temu stała się za małym na nią
             łachem. Chodzenie przez cały dzień w sukience, która przykleja się do ciała,
             nie należało do przyjemności. Tak więc podniosła się leniwie i małymi krokami,
             powoli, zaczęła schodzić z góry.
                Ledwo zdołała wyjść na drogę, gdy usłyszała kroki biegnącego za nią Jankewa.
                – Idę na noc do domu, do mamy! – zawołał i wyrównał z nią krok. – Chodź,
             musimy pobiec. Za chwilę będzie porządnie lało!
                – Mogę się założyć, że pierwsza przybiegnę do miasteczka! – odpowiedziała
             wesoło.
                I już puściła się z nim w zawody. Biegli dłuższy czas, pot spływał po ich twa-
             rzach, sapali i prychali, ale nie zwalniali.
                Na drodze zrobiło się ciemno. Pioruny waliły w topole raz z prawej, raz z lewej
             strony. Grzmoty przetaczały się jak ciężkie wozy nadjeżdżające z daleka. I nagle
             nad szosą oberwała się chmura i wylały się z niej wiadra wody. Deszcz przyjemnie
             chłodził spocone ciała, ale wkrótce byli tak mokrzy i mieli tyle wody w butach, że
             trudno im było posuwać się do przodu. Binele poślizgnęła się w przemoczonych   409
   404   405   406   407   408   409   410   411   412   413   414