Page 405 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 405
I podobnie jak mrowisko stanowi jedność z otoczeniem, tak też Bociany były zro-
śnięte z brzeziną, stawem, drzewami. Mały, barwny punkcik pośrodku zielonego
dywanu, po którym przesuwały się światła i cienie życia – nie pozostawiając po
sobie śladu.
Tak, z samego szczytu góry, można było zobaczyć cały świat. Wszystko stąd
wydawało się małe i łatwe do pokonania na nogach. Co było tam, w oddali? Jak
wyglądało to wszystko z bliska? Jeśli tam płynęła rzeka Sambation i żyli czerwoni
Żydzi, jak opowiadał jej Herszele – to gdzie była Ameryka, która leży za oceanem?
I gdzie leży miasto Łódź, które jest takie jak Ameryka? Tak, dobrze pamiętała
każde słowo, które skierował do niej Jankew, pamiętała nawet te z nich, które
nie miały żadnego sensu.
Pewnego razu dostrzegła przez płot Abraszkę, który bawił się na podwórku.
Zawołała go, po czym przysłuchiwała się jego dziecięcej gadaninie. Siłowała się
z nim zupełnie jak z dziećmi swoich sióstr, razem z nim turlała się po trawie z góry
w dół, a później wchodziła z powrotem na czworakach, po czym powtarzali zabawę
od nowa. Gdy tylko Abraszka zauważył Jankewa wychodzącego z młyna, pobiegł
do niego, śmiesznie kołysząc pulchnym ciałkiem niczym wesoła kaczuszka.
Chwycił go za rękaw, po czym, śmiejąc się i mrugając łobuzersko czarnymi
oczkami, pociągnął go do Binele. Jankew pozwolił się mu prowadzić, sprawia-
jąc wrażenie niechętnego i zawstydzonego, a jednocześnie rzucał niespokojne
spojrzenia w jej kierunku. Rozłożył się na ziemi, zachowując pomiędzy nią a sobą
należyty odstęp chabrów i trawy.
– Jak się masz? – zapytała i zmrużyła oczy, aby ochronić je przed słońcem,
a także przed miodowym blaskiem jego spojrzenia. Uśmiechnął się krzywo i coś
mruknął. Mocniej wbił wzrok w błękitny wianek chabrowy na jej rudawych wło-
sach, który jaśniał w wieczornym słońcu. – Czemu znowu się na mnie gapisz?
– zaśmiała się niezręcznie. Nikt nigdy na nią nie patrzył z takim przejęciem.
Wydawało się, że pod jego spojrzeniem staje się piękniejsza, bardziej elegancka,
chociaż dobrze wiedziała, jak bardzo jest brzydka. – Liczysz moje piegi? – Od-
wzajemniła jego uśmiech. – W nocy ich nie widać, prawda? Za to pojawiają się
w dzień. No i ile ich naliczyłeś?
– Nie liczę twoich piegów – odpowiedział cicho.
– Bo nie umiesz do tylu liczyć, co? Od razu ci mówiłam, że jestem marzepą...
Teraz sam to widzisz.
– Nie mówi się „marzepa”, lecz „mazepa”, a poza tym... – Podniósł się z trawy.
Abraszka chwycił go za nogawkę spodni.
– Nie idź, Jankewie! – prosił.
– Jutro też przyjdziesz? – Jankew zapytał Binele i uwolnił się z rąk Abraszki.
– To znaczy, o ile w mieście będzie spokojnie.
– Co to znaczy: o ile w mieście będzie spokojnie? – spojrzała na niego pyta-
jąco, chociaż dobrze wiedziała, co ma na myśli.
– Myślę... Od tamtego czasu, ciągle myślę o domu – przyznał się przed 405