Page 397 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 397
słyszalnym głosem, jak noże raniły jego serce. – Powiadają, że ten żydowski
miejscowy głupek jest moim bękartem, tak? – zapytał ksiądz z westchnieniem.
– Staszku kochany – wymamrotał Wacław. – Kończę się... widzisz przecież.
– Tak mówią, prawda? – nalegał ksiądz.
Rozpacz powoli narastała w sercu Wacława.
– No, a nie jest? – zapytał głosem pełnym jadu.
Ksiądz zamknął oczy. Dwie wielkie łzy potoczyły się po jego policzkach.
– Niech ci Wszechmocny wybaczy – szepnął i dodał tak cicho, że jego słowa
wydały się zaledwie szelestem: – Oby mnie tak Wszechmocny nie pokarał za
te słowa... ale wiele razy myślałem sobie, że lepiej być Żydem niż mieć takiego
brata... i tak niewierną trzodę... – Przeżegnał się po tych słowach.
Wacław wybuchł nagłym, histerycznym śmiechem.
– Trafiony i zatopiony! – zawołał. – Jeśli o to chodzi, to jesteśmy ze sobą
zgodni jak bracia! – jego głos stał się chrapliwy i ostry. – Ja też chcę zostać
Żydem. A wiesz, dlaczego? Bo ty jesteś chrześcijaninem... A nikt na świecie nie
potrafi tak doskonale nienawidzić jak dobry chrześcijanin! Wstydziłeś się mnie,
co, braciszku? To samo mogę ci powiedzieć. I ja się za ciebie wstydzę! – urwał
w połowie słowa, opuścił głowę, po czym dodał zmienionym głosem: – Ach,
Staszku, prawdą jest, że ojciec nie byłby dumny ani z ciebie, ani ze mnie.
– Opuszczę swoją parafię... – westchnął ksiądz. Łzy wciąż jeszcze obmywały
mu twarz. – Jeśli wcześniej nie opuszczę tej doliny łez na dobre… Kirie elejson...
– Ja opuszczę ją przed tobą, nie martw się, Staszku kochany… – Oczy Wa-
cława też wypełniły się łzami. Pełnym rozpaczy gestem chwycił dłoń brata, która
spoczywała na drewnianym krzyżu przy jego boku, i mocno ją uścisnął.
Ksiądz wzniósł oczy w kierunku sufitu. Głęboko westchnął:
– Pasterz, któremu nie ufają jego owce, nie jest dobrym pasterzem. – Wysunął
dłoń z drewnianym krzyżem spod ręki Wacława i przy pomocy drugiej ręki położył
go sobie na twarzy. Ponownie zamknął oczy i nie odezwał się już ani słowem
do brata. Wacław otarł twarz obiema rękami, wyrzucił z siebie przekleństwo
i wybiegł z sypialni księdza.
Wieczorem rozeszła się pomiędzy chłopami pogłoska, że ksiądz niemal umarł,
kiedy się dowiedział, o co podejrzewają go parafianie, i że postanowił porzucić
parafię tak szybko, jak tylko przyjdzie do siebie i będzie mógł samodzielnie
wyruszyć w podróż.
I dopiero wtedy wybuchła prawdziwa panika. Ksiądz Stanisław był człowiekiem
swoim, dobrze znanym niczym krewny – taki prawdziwy ojciec. Spowiadanie się
przed nim było doprawdy czymś innym niż przed obcymi. Przecież wszyscy tu
wzrastali, mając przed oczyma jego chudą, egzaltowaną twarz. To od niego uczono
się dobroci i serdeczności, on ich uczył Ewangelii. To on chrzcił i dawał ostatnie
namaszczenie najbliższym. To on łączył męża i żonę związkiem na całe życie.
I tak nieżydowskiej ludności Bocianów, podobnie jak zdarzało się to Żydom –
zmiękły serca. Bo nawet jeśli wszystko, co o nim mówią, jest prawdą, to przecież 397