Page 395 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 395

Wackowi Spokojnemu, hulace i pijakowi, który jednak jako jedyny potrafił sta-
             nąć na czele brygady ogniowej, a także całej społeczności, ale sprawiał wra-
             żenie, że już nie ma ambicji, aby to robić. Wydawało się, że straciwszy pasję
             do butelki, zaczął się tak zachowywać, jakby uchodziła z niego ostatnia iskra
             życia.
                A społeczność potrzebowała przywódcy, zwłaszcza w tych dziwnych czasach,
             kiedy pomiędzy starym a młodym pokoleniem otwierała się przepaść. Ojcowie
             i synowie już nie podzielali tych samych poglądów na wiele ważnych tematów.
             Synowie przestali podążać śladami ojców i bez ich pozwolenia opuszczali ojco-
             wiznę, podczas gdy starsi bardziej niż zwykle czepiali się kawałeczka własnej
             ziemi, która wydawała się im być ostatnim bastionem, na jakim mogli się
             wesprzeć.
                Ksiądz Stanisław, nieswój, odarty z miłości swoich parafian, każdego poranka
             udawał się na długie spacery wąską aleją topolową. Pewnego dnia dogonił go
             tam Josel Obed, który wcześniej nigdy nie chciał z nim rozmawiać.
                – Wielebny księże – Josel starał się opanować swój zasapany głos. – Chodzi
             o ludzkie życie. Abele, miejski głupek, zniknął. – Ksiądz zatrzymał się, a wówczas
             zatroskany i spocony Josel stanął przed nim, trzymając się za brodę. – Słysza-
             łem, że ukrywają go chłopi. Biedak jest jak nieme zwierzę, nic nie rozumie, nic
             nie wie, to dobra dusza... Nigdy nie podniósł na nikogo ręki. Wy jeden, księże
             Stanisławie, możecie go uratować. Jego życie jest w waszych rękach.
                Ksiądz wybałuszył swoje srebrzyste oczy, przeżegnał się – i długo milczał.
             Zazwyczaj lubił patrzeć Joselemu prosto w twarz, ale teraz jego wzrok skierowany
             był na drogę.
                W końcu zapytał:
                – Dlaczego myślisz, że chłopi go ukrywają?
                Josel wahał się przez chwilę, czy powinien powiedzieć, co wie. W końcu
             wybuchnął:
                – Ponieważ oni myślą, że on jest wasz… chrześcijan... Że on jest... twoim
             bękartem... twoim synem.
                Ksiądz się zachwiał. Coś mruknął pod nosem. I zanim Josel się obejrzał –
             upadł i znieruchomiał u jego stóp, na środku drogi.
                Josel rozejrzał się niepewnie dookoła. Na drodze nie było żywego ducha.
             Wiejskie chałupy majaczyły w oddali, za polami. Josel pochylił się, popatrzył na
             siną twarz trupa z zamkniętymi oczami. Potem z łatwością podniósł bezwładne
             ciało, ważące niewiele więcej niż ciało dziecka. Aby skrócić sobie drogę, przeciął
             pole, idąc wprost na plebanię.
                – Oj, Rebojne szel Ojlem – mruknął. – Jakże bolesne są żarty, które z nas
             stroisz. Niosę w ramionach tego, o śmierć którego prosiłem tysiąc razy. Jak
             śmiesznie muszę wyglądać, ja – Żyd z brodą i pejsami, w czarnej kapocie, jak
             oseska niosąc na rękach tego człowieka w czarnej sutannie z krzyżem na pier-
             siach... Idę z nim tam, w to miejsce, które po tysiąckroć przekląłem. Ale Ty, Ojcze,   395
   390   391   392   393   394   395   396   397   398   399   400