Page 367 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 367

„Chodź do mnie…”
                „Chodź do mnie…” – była pewna, że słyszy szept Kajli. „Staniesz się moją
             siostrzyczką… Będziemy tu razem leżeć, a woda okryje nas miękko, nie będziemy
             same… Gdy żyje się tam, na górze, samotność jest bardziej gorzka niż śmierć…
             a gdy się jest martwym tu, na dole, samotność staje się słodka… jak życie.
             Chodź, siostrzyczko, tutaj serce już nie będzie cię boleć, niczego nie będziesz
             czuła… Niczego”.
                Oszołomiona Binele aż się otrząsnęła.
                – Zwariowałaś! – wykrzyknęła i skierowała się z powrotem.
                Wybiegła na szeroką aleję topolową i znalazła się tuż obok kuźni Joela Kowala.
             Chłopi z końmi tłoczyli się wokół kuźni, a Joel podkuwał zwierzęta. Zauważyła, jak
             odbiera od chłopa butelkę monopolki i wlewa sobie dobrą porcję wódki wprost
             w otwarte usta. Jego oblicze, ręce i kudłate włosy miały tę samą czarną barwę.
             Podobnie czarna była jego szyja i owłosiona klatka piersiowa, która wyłaniała
             się z rozpiętej, prawie czarnej koszuli, gdy odrzucał głowę w tył, żłopiąc wódkę.
                Bocianieccy Żydzi twierdzili, że Joel Kowal zamordował własną żonę i dzieci
             oraz że jest czarownikiem. Binele nie bała się go, a wręcz przeciwnie. Coś ją
             pchało, by podejść bliżej. Śmiał się z chłopami niskim, ochrypłym głosem, szcze-
             rym śmiechem. Aż miało się ochotę do niego dołączyć. Może potrafił odczynić
             urok, który jej ciążył? Ale w tym celu będzie musiała przyjść innym razem, nie
             dzisiaj. Kiedy będzie sam, odwiedzi go i poprosi… Właściwie to o co miałaby
             go poprosić? Jak mu powie, co ją dręczy, skoro sama nie wie? Tak, ale przede
             wszystkim poprosiłaby go, aby się roześmiał… Tym samym śmiechem, co teraz.
                Zatrzymała się na górze. Skrzydła młyna skrzypiały rytmicznie, obracając się
             powoli. Słońce zaczęło zachodzić. Tu, z góry, można było obserwować je do połowy
             schowane już za linią horyzontu. Wydawało się, że skrzydła młyna chcą zepchnąć
             je z nieboskłonu. Co rusz przesłaniały słoneczną kulę, pozwalając jej wynurzyć
             się po chwili, by znowu ją przesłonić. Niczym noże wrzynały się w pozostałości
             słońca, aż pękło, rozlewając się po niebie jak żółtko. W końcu zupełnie zniknęło.
                Teraz całe niebo na zachodzie płonęło purpurą. W Bocianach mówiono, że
             to ognie piekielne. W Binele zapłonęła purpurowa ciekawość. Chciała ujrzeć
             ognie piekła. Nie bała się ich. Gorzej niż teraz być jej nie mogło. Poza tym ognie
             piekielne byłyby czymś nowym… czymś odmiennym.
                Przybywszy na dwór reb Fajwela Młynarza, Binele szukała wzrokiem pompy
             – i ujrzała młynarzową, Długą Cyrelę, która wyszła na werandę z tacą gorących,
             jeszcze parujących jagodzianek, aby je przestudzić. Cyrela miała na sobie długą,
             fałdowaną spódnicę obwiązaną białym fartuchem i bluzkę wykończoną pod
             szyją białym, koronkowym, rozpiętym kołnierzykiem. Rękawy podwinęła aż do
             łokcia, była bosa.
                Binele szeroko otworzyła oczy, aby lepiej wchłonąć obraz Żydówki o pięknej
             twarzy. Cyrela była kobietą o idealnej budowie i wysokim wzroście, na głowie nosiła
             perukę zebraną w brązowy kok na karku. Złocisto-błękitne światło mijającego   367
   362   363   364   365   366   367   368   369   370   371   372