Page 366 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 366
– Sama zwariowałaś! To przecież bękart księdza, dziecko, które ksiądz miał
z poprzednią… zmarłą gospodynią.
Binele roześmiała się głośno. I tak śmiejąc się, uciekła od Jadwisi, gdyż zrobiło
się jej bardzo ciasno na świecie.
Nie mogła znaleźć sobie miejsca w Bocianach. Do tej pory miasteczko było
całym jej światem. Rzadko kiedy zastanawiała się, co się dzieje poza nim. Teraz
obudziła się w niej ciekawość, czy istnieje jakaś szpara, przez którą można się
wydostać z tego oto świata, a także dokąd prowadziłaby taka droga na zewnątrz.
Czym jest ta kraina, Polska, która należy do Jadwisi, a do niej – nie? I co to za
kraj, którego przedstawicieli Jadwisia nazwala Moskalami? Czy faktycznie to był
jej kraj? Nie miała kogo zapytać.
Nie wiedziała, czym jest płacz. Nawet lamentując, gdy ojciec jej wymierzył
policzek, nie zanosiła się prawdziwy płaczem. To samo, kiedy przelewała stru-
mienie łez, wysłuchując smutnej historii. Wówczas łzy nie pochodziły z jej głębi.
Ale pod koniec ostatniego lata, kiedy bociany wzbiły się ponad dachy i zaczęły
krążyć nad koronami mieniących się złotem brzóz, by w końcu zniknąć na niebie
gdzieś między Błękitną a Białą Górą – poczuła się tak poruszona do głębi, że
nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
Przeszła długie kilometry ze wzrokiem utkwionym w rzędy topól wzdłuż drogi.
Ich podwójny szereg ciągnął się w nieskończoność. Gdzieś daleko oba rzędy
zbiegały się, tworząc ciemny szpic, jakby były sznurami bocianów zastygłych
w locie, którym jakaś siła nie pozwala ruszyć z miejsca i odlecieć.
Binele wydawało się, że sama jest taką topolą, która chce ulecieć i nie może.
I tak zawędrowała poza miasteczko, aż do szerokiej alei topolowej, całkiem
daleko, niemal aż do Błękitnej Góry, po czym zawróciła, kiedy gwiazdy wyraźnie
zabłysły na granatowym niebie. Całą drogę powrotną z jej oczu łzy płynęły tak
obficie, że ledwo widziała, gdzie postawić nogę.
*
W przededniu chłopskich dożynek majster w fabryce wypuścił robotników
zaraz po dzwonku obwieszającym południe. Był ciepły dzień końca lata. Pola,
jak ciała z odkrytymi członkami, leżały rozciągnięte, kąpiąc się w promieniach
złotego słońca. Czarna ziemia aż lśniła diamentowymi iskrami. Dzwon kościoła
pod wezwaniem Wszystkich Świętych w Bocianach wzywał na południowy Anioł
Pański. Muzykanci wiejskich kapeli pogrywali gdzieś w oddali, strojąc swoje
prymitywne instrumenty i szykując się na jutro. Z chałup wraz z zapachem sma-
żonego smalcu dochodziły też ożywione głosy dzieci i dorosłych.
Binele, zamiast cieszyć się światłem pełnego dnia, poddać radości, która
ogarnęła chaty, drogi i dróżki, jeszcze mocniej odczuła w głębi serca jakąś gorycz
i tęsknotę. Nie wróciła do domu, lecz poszła daleko, aż do brzeziny, w okolice
bagien nad brzegiem stawu. Tak długo wpatrywała się w grę wody, aż wydało się
jej, że dostrzega tam lśniące oczy Kajli Narzeczonej. Wabiły ją. Brzozy szeptały
366 jej do ucha głosem Kajli: