Page 359 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 359

rosół, robić placki z serem, marchwiowy cymes, kompot z jabłek i śliwek. W spiżarni
             felczera pełno było wszelakiego dobra, ponieważ chłopi płacili kurami i gęsiami,
             kartoflami i warzywami. Przyglądała się manierom wykształconej felczerowej,
             chwytała i powtarzała dziwne uczone słowa, których używała jej gospodyni. Te-
             raz Binele słyszała sto razy dziennie słowo premisjon, które nie schodziło z ust
             felczerowej, zwłaszcza kiedy mówiła o rzeczach mających związek z intymnymi
             sprawami kobiecymi.
                Na przykład mówiła: „Binele, wypierz mi, premisjon, tę długą koszulę nocną
             i podaj mi, premisjon, halkę z krzesła”.
                Binele już domyśliła się, że premisjon, jak wymawiała to słowo, nieco je
             przekręcając, to nie przekleństwo, jak się jej zdawało, gdy usłyszała je po raz
             pierwszy, lecz francuski – tak, francuski, nie zaś żydowski – sposób, aby po-
             wiedzieć: „Wybacz mi”.
                I nauczyła się też odpowiadać: „Zi majnen, premisjon, halkę płócienną czy,
             premisjon, barchanową?”.
                Tak, felczer i jego żona rozmawiali w kilku językach, a nie w jednym, okraszo-
             nym kilkoma słowami z chłopskiej gwary, jak wszyscy Żydzi w Bocianach. Potrafili
             mówić po niemiecku, po rosyjsku i po polsku, nie zaś po chłopsku. I mieli całą
             szafę z księgami ozdobionymi takimi literami, których Binele nie widziała nigdy
             w życiu. Zaglądała do nich zawsze wtedy, gdy odkurzała. Tak, tutaj musiała
             raz w tygodniu ścierać kurze ze wszystkich mebli. To jej się wydawało dość
             śmieszne. Do tego musiała otwierać okna nawet wówczas, gdy tylko zamiatała
             podłogę. Dlaczego bali się odrobiny kurzu, za nic nie mogła zrozumieć. Czy to
             im jakoś pomagało? Całe Bociany tonęły w kurzu, lecz, broń Boże, nikomu to
             nie szkodziło.
                Binele była teraz wystrojona w czystą sukienkę, którą przyniosła jej służąca
             felczerowej. I musiała ją prać co tydzień, bo taką mieli obsesję jej gospodarze.
             Wszystko musiało u nich lśnić i błyszczeć – ale Binele wybaczała im tę słabość.
             Ludzie ci mieli rozmaite bziki i nawet nie było sensu wybijać im ich z głowy.
             A gdy podawała do stołu, wystrojona w sukienkę, która na niej wisiała, starała
             się uchwycić skierowane do synów i córki słowa Szmulika, których nigdy nie
             słyszała w swoim domu.
                Szmulik Felczer mówił o panu doktorze Herzlu, którego portret, ozdobiony
             czarną krepą, wisiał na ścianie w jego małym pokoiku. Problemem było tylko
             to, że do dzieci Szmulik zwracał się w owym trudnym jidysz, który nazywał się
             „dojcz”. I tak samo często, jak jego żona używała słowa premisjon w sypialni,
             tak on w jadalni posługiwał się słowem cyjonizmus. Dzięki temu, że docierało
             do niej co trzecie słowo, szybko zorientowała się, że doktor Herzl był bratem
             Szmulika Felczera, który w testamencie zapisał mu wielki spadek w Erec Isroel.
             I dlatego Szmulik wraz z całą rodziną powinien się przenieść do świętego miasta
             Jerozolimy, bo tam też się znajdowała taka wspaniała dobra rzecz jak cyjonizmus,
             czego tu, w Bocianach, nie kupisz nawet za ciężkie pieniądze.        359
   354   355   356   357   358   359   360   361   362   363   364