Page 355 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 355

– Zamknij się, marzepo! – Rejzela złapała się za brzuch. Wiedziała, że nie
             ma już sensu dłużej rozmawiać, wszak dobrze znała Binele, tego uparciucha, to
             utrapienie, które przyszło na świat bez odrobiny serca. Obolała Rejzela pokiwała
             głową w kierunku pozostałych sióstr. – Po co dłużej z nią się kłócić? Przecież
             dobrze znacie tę marzepę! Mało to kłopotów ojciec miał przez nią?
                – A bo tylko ojciec? – Binele smagała je ostrymi spojrzeniami. – A matka nie
             zeszła przeze ze mnie z tego świata w młodym wieku?
                Czuła dyskomfort we wszystkich częściach ciała. Coś ją w środku gniotło
             i uciskało. Była brzydka nie tylko z wyglądu. Również w środku, w sercu, była
             złym człowiekiem, taką „marzepą”. Trzeba było mieć kamień zamiast serca, aby
             nie zlitować się nad ciężarnymi siostrami, które harowały od rana do wieczora,
             niewiele mając z życia. Ale co ona, Binele, mogła począć, że robiło się jej niedobrze
             na samą myśl, iż mogłaby powtórzyć los żydowskich kobiet z Bocianów – coś,
             od czego przysięgła sobie uciec.
                Już dawno temu Binele nauczyła się maskować niedogodności w sercu, smak
             winy, grzeszności, który czuła. Z pełnym szyderstwa uśmiechem zostawiła siostry
             z ich rozgoryczeniem i uciekła.
                Pobiegła wprost do Szmulika Felczera, który wyleczył ją z parcha, postawił
             Herszelego na nogi i uratowałby też Fejgę od śmierci, gdyby zawołano go na czas.
             Szmulika Felczera, choć był cudakiem, kłócił się z pobożnymi Żydami i mówił
             takim rodzajem jidysz, którego w ogóle nie dało się zrozumieć – Binele najbardziej
             lubiła ze wszystkich bocianieckich Żydów. Bagatela, Szmulik Felczer! Przecież
             on niemal potrafił człowieka z martwych wskrzesić! A teraz chodziło przecież
             o jej życie. I chociaż było ono byle jakie, to jednak stanowiło rzecz najdroższą,
             jaką posiadała.
                Szmulik Felczer jak zwykle rano wyrywał zęby. Pod ścianą w salonie fryzjerskim
             siedzieli Żydzi i goje – tak, Żydzi również, ponieważ sam rabin zadecydował, że nikt
             w Bocianach nie wyrywa zębów tak zgrabnie jak Szmulik Felczer i że chodzenie
             do niego nie oznacza nie wiadomo jakich z nim konszachtów.
                W tym właśnie momencie Szmulik Felczer wyrywał zęba parobkowi, który
             siedział na fryzjerskim fotelu. Szmulik trzymał głowę chłopa pod ręką, jakby
             to była wiązka ziół i jakby chciał wyciąć zgniłą jej część, drugą ręką grzebał
             dziwnym narzędziem w jego otwartych ustach. Z ust tych dobywały się gardłowe
             dźwięki, które mieszały się z gardłowymi dźwiękami dochodzącymi z otwartych
             ust Szmulika: to Szmulik swoim zwyczajem stękał wraz z pacjentem. Parobek
             zaczął jęczeć: „A… a… a…” i Szmulik też zaczął jęczeć: „A… a… a…”. Pot lał się
             strumieniami z czoła jednego i drugiego, a ślina ciekła im z ust. Okazuje się, że
             parobek miał zęby jak koń.
                Binele nie przejmowała się dramatyczną sceną w salonie fryzjerskim. Jakby
             nigdy nic, z udawaną pewnością siebie przecisnęła się między rzędem pacjentów
             a fotelem z dwoma jęczącymi mężczyznami – walczącymi do spółki z jednym
             zębem – i weszła do alkierza za salonem. Czekając na Felczera, usiadła na tej   355
   350   351   352   353   354   355   356   357   358   359   360