Page 351 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 351

przyjaciele mogli popełniać drobne przewinienia, tylko on nie? A przecież studiował
             Bożą Torę pilniej oraz z większym entuzjazmem niż oni i przestrzegał nakazów
             ojca również sumienniej niż oni. Chyba że był po prostu ślamazarą.
                Binele bardzo brakowało brata, więc aby naprawić niesprawiedliwość, po-
             stanowiła zrealizować to, czego on nie mógł. Stało za tym bardziej poczucie
             solidarności wobec niego niż pragnienie własnej przyjemności. Niepowodzenie
             Herszelego przy wchodzeniu na dach nie zniechęciło jej. I dlatego, gdy tylko
             wydarzyła się podobna sytuacja, która wcale nie byłą dobrą okazją – i gdy sio-
             stry w domu ponownie zaczęły się kłócić – zrealizowała swoje postanowienie.
             Przystawiła wyszczerbioną drabinę do dachu, nie rozglądając się ani w lewo,
             ani w prawo. Szybko wspięła się w górę, chwyciła komin, jak robią to komi-
             niarze, objęła go niczym koński kark i usiadła okrakiem na szczycie dachu.
             Stamtąd obserwowała Mendla i Gnendlę oraz ich młode ze śmiesznie długimi
             żółtymi dzióbkami wystającymi z gniazda. Nie ruszała się, aby nie wystraszyć
             ptaków.
                – Niechaj widzą, że nie zrobię im, broń Boże, nic złego – szeptała przejęta
             do siebie.
                Od tego dnia stała się częstym gościem u Mendla i Gnendli. Bociany zaprzy-
             jaźniły się z nią i bez strachu pchały do prezentów, jakie im przynosiła na kawałku
             deski, który, o ile w domu nie palono w piecu, kładła na skraju komina lub na
             szczycie dachu. Tłoczyły się dookoła niej z na wpół rozpostartymi skrzydłami,
             wachlując jej twarz. Zaczęła się obawiać, by ten wyraz radości nie przyciągnął
             wzroku sąsiadów, więc przeniosła się na drugą stronę komina, oparłszy się oń
             plecami z twarzą zwróconą w kierunku gojskich domów.
                Gdy tam weszła, to wcale nie miała ochoty schodzić. Tu nikt się jej nie czepiał.
             Wydawało się jej, że przebywa daleko od Bocianów. Jej wzrok błądził po niebie,
             wyzwalając w niej marzenia i życzenia, które nie miały kształtu zupełnie jak ob-
             łoczki tam w górze. Dzięki nim zapominała, jak jest ostatnio przybita. Tak, dom
             bez ptaków, bez Herszelego, z obcymi mężczyznami, jej szwagrami, panująca
             w nim ciasnota, nowy styl życia – to już nie było to, co dawniej. Poza tym nie
             wiedziała, co ze sobą począć. Sara-Lea Szojchetowa już od dawna leżała na
             cmentarzu, a jej córki doglądały swojego ojca – szojcheta.
                Binele radziła sobie jak mogła. Nieco pomagała Jankowej, oferowa-
             ła też innym chłopkom swoje usługi – za talerz kapuśniaku, kawałek świe-
             żego chłopskiego chleba. Jedynie unikała sklepiku ojca, podobnie jak uni-
             kała  własnego  domu.  Ostatnio  faktycznie  często  dopadało  ją  uczucie
             opuszczenia – bezdomności. Bociany były dla niej jedynymi bliskimi isto-
             tami.
                Później, gdy Mendla i Gnendli nie było „w domu”, bo poleciały szukać poży-
             wienia – Binele doczołgała się aż do samego gniazda i przyjrzała się dokładniej
             pisklętom w środku. Powoli wyciągnęła dłoń w kierunku gniazda i pozwoliła im
             wydziobać robaczki śmiesznymi długimi dzióbkami. Mówiła do nich, a nawet   351
   346   347   348   349   350   351   352   353   354   355   356