Page 346 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 346

Joselemu zajęło to zaledwie moment. Nie wiedział, co się z nim dzieje.
           Dopadł Wacława, położył ręce na jego ramionach z taką siłą, że aż zatrzymał
           go na miejscu. W samą porę złapał Hindę za rękę, bo inaczej by upadla. Kobieta,
           biała jak kreda, oddychała szybko i drżała.
             – Brawo! – chłopi klaskali. – Weź, Josiek, i zatańcz z nią! – Gęsty tłum wie-
           śniaków okrążył Joselego i Hindę.
             Wacław wciąż jeszcze stał z rękami wyciągniętymi w kierunku Hindy. Coś
           w sobie rozważał. I nagle ryknął uprzejmie:
             – No, do cholery! Co stoicie jak dwa głupki, ruszcie nogami, dawaj!
             – Sąsiadko… – wymamrotał Josel. Po raz pierwszy w życiu prawdziwie na
           nią patrzył, naprawdę widział tę czarnooką kobietę, na której twarzy malowały
           się strach, bezradność, ale również zaufanie do niego. – Nie zawsze Żyd może…
           nie zawsze może pozwolić sobie na upór… musimy to zrobić, sąsiadko… W noc
           wesela moich córek… nic, broń Boże, nie może się stać… Sąsiadko, Rebojne
           szel Ojlem wybaczy nam…
             Powoli wyciągnął ręce i chwycił frędzle chustki Hindy. Wiejscy muzykanci
           przysunęli się, stając teraz całkiem blisko, tuż za kręgiem wieśniaków – za
           zamkniętym kręgiem, z którego nie było ucieczki.
             Dźwięki skrzypiec. Gwizdy. Klaskanie. Okrzyki, śmiech. Josel podniósł nogę,
           potem drugą. Hinda też podniosła nogę, potem drugą. Wyglądała spokojnie,
           pewna siebie. Zdawała się rosnąć i przybierać na sile. Broda Joselego pofrunęła
           w powietrze. Jej chustka uniosła się niczym para skrzydeł. Ich ręce dotknęły się
           przypadkiem, a wówczas oboje je szybko cofnęli. Byli we wrzącym kotle losu
           i wytańczyli się z niego na drugą stronę rozpaczy.
             Podczas gdy okrzyki dookoła nich dudniły w uszach, Josel, podskakując
           niezdarnie i posapując, wydyszał:
             – Jeśli nie tańczy się z radości, to tańczy się… to czasami trzeba tańczyć z…
             Nim zdołał skończyć, jej twarz rozpogodziła się, po czym krzyknęła do niego:
             – Jeśli trzeba tańczyć… to dlaczego nie tańczyć z radości, reb Joselu?
             Gdy chwycił za frędzle jej chusty, stała się lekka jak piórko. Josel zaczął wyżej
           podnosić nogi, poruszał się też z większym zapałem i ochotą. Aż ruszył wraz z nią
           w oszałamiający taniec. Bo miała rację, tak!
             Obcy tłum, ta noc, światła i gwar, który dochodził z domu dajana, gdzie bawili
           się jego goście, obecność Wacława w pobliżu – to wszystko rozpalało żar w no-
           gach Joselego. Ale najważniejsza była ona. Ta oto mała kobietka, która tańczyła
           wraz z nim. Nigdy nie pozwoli, aby coś się jej stało. Nie pozwoli, aby Wacław ją
           tknął, nawet jeśli on sam, Josel, będzie musiał tańczyć z nią na zawsze. Tak,
           tańczyć z nią na zawsze, a potem oddać duszę na miejscu – byłoby dobrze,
           bardzo dobrze. Ale żyć dalej obok niej byłoby jeszcze lepiej, tak, jeszcze lepiej!
             – Najwyższy nam wybaczy! – wołał do niej cały czas. – Przebaczy! – krzyczał,
           aby usłyszała go w tym gwarze tłumu i gwarze jego serca, które biło jak szalone.
    346      I tak Hinda i Josel tańczyli w noc weselną jego córek. I to jeszcze jak tańczyli!
   341   342   343   344   345   346   347   348   349   350   351