Page 328 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 328
Kapota była ogromna, ale krótka, i raczej wyglądała na nim jak bluza. Stroił się
w nią, gdy szedł do Bocianów, aby odwiedzić matkę.
3
Warto było dobrze wyglądać choćby tylko po to, aby widzieć rozpromienioną
twarz matki. Hinda jaśniała, patrząc na niego – nie mogła oderwać oczu ani się
powstrzymać od głaskania opalonych policzków tego dużego chłopca, a wszystko
po to, by się przekonać, że są prawdziwe. Podziwiała żywy, gorący blask jego mio-
dowych oczu. Jego pięknie wykrojone usta były czerwieńsze od kaliny na drzewie
w pobliskim ogrodzie. Cieszyła się, rozpoznając dawną łagodność i rozmarzenie
w układzie jego warg, blask jej własnego uśmiechu w ich kącikach.
Siostra Gitla również była zachwycona.
– Popatrzcie tylko na tego przystojnego Jankewa! – podbiegała doń w pod-
skokach i pociągała za pejsa. Wyrosła na dużą dziewczynę i jeszcze większą
psotnicę. Naśladowała ją młodsza Szejndla.
– Daj buzi, przystojny Jankewie! – nawijała na palec jego długiego pejsa,
podsuwając ustka zwinięte w dziubek.
Zaczęło do niego docierać, że faktycznie jest przystojny. Dziewczęta w mia-
steczku oglądały się za nim na progach i czerwieniły, kiedy mijał je na ulicy. On
również oglądał się za nimi w szabasowe popołudnia. Dużymi grupkami szły
w kierunku wąskiej alei topolowej, aż pod dwór, gdzie lubiła się zbierać miejsco-
wa kawalerka. Kretonowe sukienki dziewcząt powiewały lekko i kusząco, jakby
wzywając Jankewa, aby poszedł za nimi. Bardzo zazdrościł przyjaciołom, którzy
pozdrawiali go z daleka i przywoływali na spacer. Ale, nie wiadomo dlaczego,
wstydził się z nimi iść.
Pewnego szabasu, jak na złość, zamiast dołączyć do grupy spacerowiczów,
wybrał się do bejt midraszu, gdzie siedziało wielu jego dawnych kompanów
i prowadziło religijne dysputy, kołysząc się nad otwartymi księgami. Usiadł obok
najlepszego przyjaciela Ariela, który wydawał mu się teraz dziwnie obcy.
Ariel był wysokim, bladym młodzieńcem o bródce kiełkującej dookoła ust,
dużych oczach, których czerń współgrała z czernią długich pejsów. Spojrzenie
miał to samo co dawniej – ostre, poszukujące, niespokojne, ale już bez tego
prześmiewczego błysku. Zamiast niego w czerni jego oczu skrzył się inny, ponury
płomień. Wciąż jeszcze był ruchliwy, elastyczny, po chasydzku podniecony. Szukał
okazji, by w trakcie sporu całym ciałem bronić swojego zdania. Ten najlepszy
uczeń reb Szapselego zrezygnował ze studiów w jesziwie. Znienawidził wszelkie
autorytety, a najbardziej autorytet chasydzkich cadyków i rabinów. Chciał stu-
diować na własną rękę.
Ariel pozdrowił Jankewa niezwykle mocnym uściskiem ręki i objął go ramieniem.
– Widzisz! – wykrzyknął. – Wciąż spieramy się o to samo, o co spierali się
328 nasi praojcowie. Bociany dalej leżą w tym samym miejscu… – Płomyki zapłonęły