Page 333 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 333

W drodze do Błękitnej Góry w uszach Jankewa wciąż rozbrzmiewały słowa
             Ariela i refren piosenki, którą słyszał. Płonęło w nim każde słowo, rozniecając
             niepokój i czyniąc go dziwnie smutnym. Tym razem nie zauważył nieżydowskich
             dziewczyn, które wyglądały za nim z chałup i pól wzdłuż drogi
                Przybywszy na Błękitną Górę, zauważył, że naprzeciw mu wyszedł Abraszka.
             Dookolna przestrzeń otuliła go niczym uspakajające ramiona. Chociaż nie był
             już taki beztroski jak przedtem, to jednak wciąż biegał i śmiał się wraz ze swoim
             psotnym uczniem.
                                                  *
                W ten sposób Jankew powitał powrót swojego smutku, który nawiedził go
             jak nowy atak choroby. Wypełniający go cień powoli wrastał w ciemną chmurę,
             która przesłoniła jego umysł. Próbował wyjaśnić to sobie na tysiące sposobów.
             Aż stwierdził: „Widać taki już przyszedłem na świat. Może wchłonąłem w siebie
             ten smutek z mlekiem matki. Teraz, w moim nowym, dobrym życiu też nie zniknął,
             lecz złagodniał, przysnął na jakiś czas… I powrócił, aby na nowo domagać się
             tego, co swoje… To niech ma…”.
                Nauczył się jeździć na koniu i co niedzielę, kiedy parobkowie mieli wolne,
             galopował gdzieś daleko na gniadym, swoim ulubionym koniku, którego sam
             nazywał po prostu Susi.
                Z góry, z końskiego grzbietu, świat wyglądał oszałamiająco. Kontury drzew,
             krzewów i chat zlewały się – płynąc rytmicznie, lekko, wraz z końskim galopem,
             w rytm Jankewowego ciała, jego pulsu. Nawet kamienie na drodze zdawały się
             być lżejsze, unosić się z miejsc i płynąć w przeciwnym kierunku. Nic nie było
             umocowane, stałe. Nic nie ciążyło sercu ziemi. Czasami Jankewowi zdawało się,
             że ciężar, który sam nosi w sercu, jest głupi, bezcelowy, niemal jak grzech – że
             powinien uwolnić się od tego ponurego nastroju, pozwolić się unieść i poddać
             rytmowi wszystkiego, co się rusza…
                Podczas gdy ot tak sam siebie prosił jak bandytę – aby dał się nieść lekkości
             i pozwolił sobie na odświętne uczucia – zauważył, że świat widziany przez woal
             lekkiego smutku mocniej zapisuje się w jego świadomości, niż gdy widział go przez
             pryzmat jasnej radości. Po prostu lepiej wchłaniał w siebie krajobraz, jednoczył się
             z nim i był w stanie w jakiś nowy sposób patrzeć na każdy krzew, kwiatek, źdźbło
             trawy. Właśnie w takich chwilach nowy rodzaj niepokoju wionął nań od strony
             stodół, nieodległej studni czy od progu wiejskich chat. Jakiś rodzaj podwójnego
             niepokoju: że ktoś stamtąd rzuci w jego kierunku kamieniem. Ktoś zastawi mu drogę
             i przewróci konia. W tym czasie faktycznie niemal spadł ze swojego wierzchowca,
             ponieważ tam, przy stodole, przy studni czy na progu czyjejś chaty oślepiał go blask
             warkoczy jasnych jak len. Wiatr igrał ze spódnicą gojki, unosząc ją całkiem wyso-
             ko. A wówczas przed jego oczyma jaśniała jasnoróżowa skóra nóg nad kolanami,
             hipnotyzując, przyciągając z niezwykłą siłą. Ręce mu wilgotniały, a ciało drżało.
                „Nie, nie wolno tam patrzeć!” – krzyczał na samego siebie, nakazując sobie
             wracać, uciekać od tego podwójnego niebezpieczeństwa, które mu tam grozi.
   328   329   330   331   332   333   334   335   336   337   338