Page 326 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 326

Rozejrzał się, fury skrzypiały, woły dyszały, kamienie młyńskie, niczym dzikie
           bestie napierające na dziecko, wydawały ostry dźwięk podobny do zgrzytania
           zębów. Reb Fajwel, zajęty pracą, wydawał polecenia, pisał coś na skrawkach
           papieru, liczył. Pomocnicy krzątali się przy kamieniach młyńskich, przy furach.
           Oto i Jankew. Na pół nagi, z szelkami opuszczonymi na biodra, niósł worki mąki
           w kierunku drzwi. Jego twarz była buraczkowa, spocona. Całkiem pochłonięty
           dźwiganiem ciężaru na plecach, posuwał się do przodu małymi, urywanymi
           krokami, wpatrując się w miejsce, do którego miał dotrzeć cały i zdrowy.
             Abraszka ruszył w jego kierunku, pociągnął go za nogawkę spodni i radośnie
           zawołał:
             – No, chodź już, Jankewie, no chodź już!
             Pochylone ciało Jankewa zadrżało, kolana się ugięły, nogi wykrzywiły, a plecy
           zachwiały. A na nich zachwiał się również worek – w tę i z powrotem, na koniec
           zsuwając się na jedną stronę, po czym wraz z Jankewem upadł na ziemię.
           Abraszka głośno pisnął.
             W tym momencie reb Fajwel był już obok i złapał Abraszkę w ramiona.
             – Jesteś cały i zdrowy, synku? Nic ci się nie stało? – ciężko dyszał, szybko
           obmacując dziecko. – Gwałtu, rety, Abraszko!
             Abraszka rzucał się i wyrywał z jego rąk.
             – Jankew umarł! Jankew umarł! – zawodził i z całych sił kopał nogami.
             Jankew podniósł się z trudem. Ledwo zdołał wyprostować plecy. Jedną ręką
           pocierał posiniaczone czoło, a drugą krwawiące kolana. Uśmiechając się krzywo,
           patrzył szeroko otwartymi oczyma na zapłakanego Abraszkę.
             – Bogu dzięki, że ci się nic nie stało – mruknął.
             Abraszka wyrwał się z ramion reb Fajwela i przypadł do Jankewa. Ledwo
           zdołał go objąć za zakrwawione kolana, gdy reb Fajwel chwycił chłopca za rękę,
           odepchnął na bok, po czym złapał Jankewa za ramiona. Zaczął nim potrząsać
           z dziką wściekłością, jakby Jankew był workiem mąki, którą gospodarz chciał
           wymieszać do ostatniego pyłku.
             – Czego się śmiejesz, ty gliniany golemie! – krzyczał, rzucając Jankewem w tę
           i z powrotem. Iskry sypały się z jego oczu. – Wiesz, co się mogło stać? Ile razy
           mam ci mówić, że tu jest niebezpiecznie, że noga małego nie może tu postać?
           Pamiętaj! – Reb Fajwel pogroził mu krótkim, owłosionym palcem. – Jeśli z małym
           coś się stanie, słyszysz, to jakem żyw, nie daruję ci! Rzucę cię między młyńskie
           kamienie! – Pokazał włochatym palcem w ich kierunku.
             Abraszka popatrzył zapłakanymi oczyma w kierunku wskazanym przez palec
           ojca. Ale w tym momencie reb Fajwel wypchnął Jankewa na zewnątrz i klepnię-
           ciem w pupę popchnął Abraszkę za nim.
             Już na zewnątrz Jankew przez chwilę spoglądał na zamknięte drzwi młyna.
           Potem podwinął nogawki i zwilżył śliną krwawiące kolana. Abraszka stał kilka
           kroków od niego. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Stali tak jeszcze przez chwilę,
    326    aż Abraszka przypadł do Jankewa i objął go obiema rękami.
   321   322   323   324   325   326   327   328   329   330   331