Page 324 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 324

Potem Jankew zauważył, że jego własne skryte myśli zabarwiają opowieść,
           którą przekazywał Abraszcze – a od tego historia stawała się jeszcze bardziej
           fascynująca, zapierająca dech w piersiach.
             Doszedłszy do bagien, obserwowali bociany, jak łapią swoje ofiary czy stoją
           na jednej nodze i medytują – a Jankew cały czas snuł opowieść. Tu, tak daleko
           od najbliższych zabudowań, że aż wydawało się, iż są jedynymi ludźmi na bożym
           świecie, opowiadanie podwajało swój urok. Jankew ujmował w nim staw i bociany,
           brzozy, dęby i chaszcze, a także siebie samego i Abraszkę. I zdawało się im, że
           patrzą na siebie cudzymi oczyma, oczyma świata, który ich otacza. I tak lasek,
           staw, wszystko dookoła również ożywało. Siłą czarów opowieści każde drzewo,
           każda trawka, każda kropla wody były niczym stwarzane na nowo. W drodze
           powrotnej wyszli na łąkę. Jankew wciąż rozsnuwał wstęgę z obrazami.
             – I Jankew z Abraszką tak szli i szli… – ciągnął ze specjalnym opowieściowym
           zaśpiewem. – Aż ujrzeli pasterzy na polu.
             Tak naprawdę dostrzegli w oddali tylko jednego pasterza – Kazimierza, sta-
           rego teścia Fredzi, który pasł krowy reb Fajwela. Siedział oparty o pień samotnej
           sosny stojącej na środku pola. Swego czasu z gałęzi tego właśnie drzewa szajgece
           zrobiły krzyż, który przymocowały do pleców Jankewa. Kiedy on i Abraszka zbliżyli
           się do drzewa i do siedzącego pod nim Kazimierza, Jankew dalej opowiadał tym
           samym tonem:
             – I Abraszka z Jankewem usiedli obok pasterzy. A pasterze przybyli z dale-
           kich krain. I nie umieli mówić w języku Abraszki i Jankewa… – W tym momencie
           Jankew zwrócił się do Kazimierza z pytaniem: – A fujarka gdzie?
             Kazimierz uśmiechnął się szeroko bezzębnymi ustami, wyjął fujarkę zza
           pazuchy i przysunął do warg. Lekko w nią dmuchnął, potem postukał nią o po-
           marszczoną brązową dłoń i rzekł:
             – Zagramy…
             – Pasterze nie mogli porozumieć się z Abraszką w jego języku, więc wyjęli
           swoje flety – Jankew dalej snuł swoją opowieść. – I zamiast mówić, zagrali.
           Abraszka zrozumiał to bardzo dobrze…
             Abraszka wsparł się na ramieniu Jankewa. Melodie Kazimierza były wysokie,
           przeciągłe, smutne. Chłopiec wkrótce zasnął. Jankew wziął go na ręce i zaniósł do
           domu. Łąka pokryta była świeżą, pachnącą trawą i pierwszym polnym kwieciem.
           Ziemia uginała się pod stopami, miękka niczym gruby dywan.
             Jankew pomyślał: „Właśnie niosę go na rękach… dziecko… ja – dorosły.
           I idę powoli przez łąkę, zaś wówczas biegłem, aby ocalić swoje życie. A jeśli
           ktoś teraz na nas napadnie?…” – strach, którego kiedyś tu doświadczył, dopadł
           go ponownie. „Co bym zrobił? Czy miałbym tyle siły, aby obronić Abraszkę?”
           Łąka cudnie pachniała, a zapachy zdawały się współgrać z dźwiękiem fujarki
           Kazimierza, której cienki, łzawy odgłos coraz ciszej dobiegał gdzieś spod pozo-
           stawionej z tyłu sosny. Jankew przyglądał się twarzy śpiącego Abraszki. „Kiedy
    324    jestem z nim – pomyślał – choć nie jestem już dzieckiem… nie pamiętam
   319   320   321   322   323   324   325   326   327   328   329