Page 325 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 325

wcale, ile on ma lat czy ile lat mam ja. I kiedy jestem z matką, również nie pa-
             miętam, ile ona ma lat, ani ile ja mam lat. Może… w miłości… lata się nie liczą?…
             Gdy ludzie się kochają, są jakby w tym samym wieku”.
                Nadszedł dzień przedświąteczny, kiedy pracującym we młynie robota paliła
             się w rękach. Abraszka nie mógł się doczekać, kiedy Jankew skończy pracę
             i wyjdzie. Do samego młyna reb Fajwel surowo zabronił chłopcu przychodzić.
             Więc ten kręcił się teraz na zewnątrz z psem Bobikiem, nieustannie pytając:
                – No, czy Jankew już wychodzi?
                Skrzypienie skrzydeł wiatraka, trzeszczenie młyńskich kamieni i głosy pracują-
             cych w środku były wszystkim, co słyszał w odpowiedzi. W końcu ujrzał ojca, reb
             Fajwela, który rozchełstany i zaaferowany wyszedł z młyna i pobiegł do kantoru,
             gdzie już stali kupcy w oczekiwaniu na jego przybycie.
                Abraszka podążył za nim, wykrzykując:
                – Tatusiu, kiedy wyjdzie Jankew?
                W zatłoczonym kantorze unosił się gęsty dym papierosów. Zdenerwowani kupcy
             rozmawiali w podnieceniu o cenach zboża, podliczali, pisali kawałkami kredy na
             należących do reb Fajwela pudełkach z próbkami, a także po szafach, drzwiach
             i stole, na którym nieustannie musieli przesuwać szklanki z niedopitą herbatą
             i talerzyki z ciastkami, aby znaleźć miejsce na swoje rachunki. W międzyczasie
             oglądali i próbowali próbki żyta, pszenicy i jęczmienia, które leżały w kupkach na
             lnianych szmatkach. Żuli ziarna, spluwali, zdmuchiwali popiół, który spadał z ich
             papierosów na zboże. Kręcili głowami w tę i z powrotem, po czym dalej rachowali.
                Reb Fajwel wepchnął się do środka, podchodząc do biurka, a Abraszka za nim.
                – Tatusiu, kiedy wreszcie wyjdzie Jankew? – pytał, ciągnąc ojca za poły.
                Reb Fajwel wyjął ołówek zza ucha, uwolnił swoje ubranie z piąstki Abraszki
             i krzyknął ze złością w kierunku kupców:
                – Przestaniecie mi smarować po meblach, wy flejtuchy? Widzicie te kreski
             i kółka? To pasowałoby raczej do mojego Abraszki! – chwycił małego za rękę.
             – Wstyd, wielki wstyd, że w dzisiejszych czasach nie umiecie normalnie rachować!
                – Tatusiu… – Abraszka złapał ojca za brodę.
                Reb Fajwel odniósł Abraszkę do drzwi i wystawił go na zewnątrz.
                – Tysiąc razy już ci mówiłem, abyś mi się nie kręcił pod nogami! – zawołał
             i zniknął z powrotem w kantorze, aby po kilku minutach ponownie wyjrzeć i po-
             biec do młyna. Abraszka puścił się za nim, wołając doń, ale szumiący młyn już
             pochłonął ojca.
                Abraszka spędzał czas, wspinając się na chłopskie fury, które czekały na
             mąkę, rozmawiając z końmi, które z głowami zwróconymi ku kłonicom jadły sia-
             no z worków. Nie mogąc się pozbyć niecierpliwości, zaczął łazić dookoła młyna,
             walił pięściami w deski w rytm ruchu skrzydeł wiatraka i co kilka minut krzyczał:
                – No, Jankewie! No, wyłaź wreszcie!
                Jedna i druga deska zakołysały się pod wpływem walenia jego piąstki. Więc
             wepchnął je do środka i przecisnął pulchne ciałko przez powstałą dziurę.  325
   320   321   322   323   324   325   326   327   328   329   330