Page 322 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 322

do swojego słuchacza, aby mu pokazać, że w gazecie stoi czarno na białym,
           iż on, reb Fajwel, ma stuprocentową rację i słuszne wygłasza hipotezy.
             Jankewowi każdy dzień u reb Fajwela przypominał szabas, choć rzadko kiedy
           miał wolne. Było tak nie tylko dlatego, że dowiadywanie się nowych rzeczy od reb
           Fajwela odczuwał jak święto, ale też atmosferę całej przestrzeni odbierał jako
           świąteczną, czując się dobrze zarówno cieleśnie, jak i duchowo. Świat na zewnątrz
           rozpościerał się przed oczyma, obiecując ucztę piękna. Stamtąd, z Błękitnej
           Góry, można było w oddali dostrzec Bociany oraz białą wieżę kościoła pomiędzy
           topolami, która wbijała się w błękit nieba. Można też było dojrzeć pola i białą
           drogę, dwór dziedzica, sosnowy lasek, brzezinę i staw. Światło słońca, błękit,
           szarość czy granat nieba odbijały się we wszystkich szybach domu i zdawały
           się odrywać go od ziemi. Niczym Arka Noego dom to płynął w powietrzu, między
           blaskiem i cieniem, to osiadał zakotwiczony na szczycie góry Ararat, otoczony
           morzem zieleni upstrzonej chabrami, rumiankiem i wrzosem.
             Kiedy Jankew siadał w izbie, którą przydzieliła mu Cyrela, i otwierał księgę,
           całował ją pobożnie i mruczał: Kol acmotaj tomarnah Adonaj mi kamocha .
                                                                        6

                                           2

           Młodszy synek reb Fajwela miał pięć lat, kiedy Jankew zaczął z nim i z jego star-
           szym braciszkiem studiować Chumesz oraz pisma Rasziego. Młodszy miał na
           imię Abramek. Ale Fredzia, jego mamka, która była wołyńską chłopką związaną
           poprzez małżeństwo z chłopem z Bocianów, gospodarzem – mówiła na niego
           Abraszeczka, a gdy nieco podrósł – Abrasza lub Abraszka. I tym sposobem już
           wszyscy, nawet rodzice, zwracali się do niego: Abramku, Abraszo, Abraszko.
             Tak więc Abramek miał mamusię i Amusię, i tę Amusię o wiele bardziej kochał
           niż własną matkę. Również ona, Amusia, miała do niego szczególną słabość.
           Bardziej się nim przejmowała niż własną dzieciarnią.
             Ferdka była krępą, obfitą, biodrzastą kobietą o masywnych, mocnych no-
           gach, których muskularne łydki przypominały męskie. Miała oblicze okrągłe
           jak księżyc o jasnej, błyszczącej skórze, sterczącym kościuszkowskim nosie
           i dobrodusznych, szarych oczach. Często w trakcie prawdziwego gwaru prania
           i gotowania – była bowiem prawą ręką Cyreli – chwytała rozigranego chłopca,
           przyciskała do obfitych piersi i całowała jego policzki z takim zapałem, że aż
           świszczało. Potem, nawet gdy już był dużym, trzyletnim kawalerem, dawała mu
           possać pierś. Abraszka spędzał więcej czasu w chałupie Amusi niż w swoim
           własnym domu, dopóki w jego życiu nie pojawił się Jankew.
             Abraszka był pulchnym chłopcem, lubił jeść i zawsze był uśmiechnięty. Chodził
           jak kaczuszka na pulchnych nóżkach, ale żwawo jak zajączek. Czarnowłosy, na


    322    6    Wszystkie członki moje zawołają: Boże, kto równy Tobie… (Psalm 35:10, tł. I. Cylkow).
   317   318   319   320   321   322   323   324   325   326   327