Page 307 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 307

Zdawała się być głucha i ślepa. Zaczął więc wzywać do niej zamawiaczki i przy-
             nosił jej rozmaite amulety oraz maści od reb Sendera Kabalisty.
                 W końcu jedna z zamawiaczek odmówiła przyjścia:
                 – To nic nie da – powiedziała mu. – Przekleństwo, które należało się tobie,
             spadło na nią, niebogę.
                Stojące na progach swoich domów sąsiadki patrzyły na Josela oskarżającym,
             zaczepnym wzrokiem.
                 – Tak… Tak właśnie jest – potrząsały głowami. – Córka, nieboga, płaci za
             grzechy ojca.
                 Josel nie przejął się tym, że zamawiaczki przestały przychodzić. Nie bardzo
             wierzył w zamawianie i wzywał je raczej dlatego, że taki był zwyczaj, a także by
             uspokoić własne sumienie. Jednak słowa, które usłyszał od tej ostatniej oraz
             oskarżenia sąsiadek prześladowały go. Fejga, jego pełna życia i radości córka,
             płaciła za grzechy, które popełnił on. Miał tylko jedno wyjście: musiał wziąć na
             siebie ciężar, który za niego niosła.
                Pierwszy raz w życiu nie był w stanie sam sobie poradzić i postanowił udać
             się do rabina. Był późny wieczór. Rabin siedział w izbie rabinackiej pochylony
             nad jakąś księgą.
                 Josel podszedł do niego i wymamrotał:
                 – Wybaczcie, rabinie, że wam przerywam…
                Kiedy rabin był pogrążony w studiowaniu świętych tekstów, cały świat przesta-
             wał dla niego istnieć. Był tak oderwany od doczesności, która panoszyła się za jego
             oknem, tak oddalony myślami nawet od cichej izby, w której siedział – że sporo czasu
             mijało, zanim zdołał na dobre powrócić do rzeczywistości i stanąć twarzą w twarz
             z materialnym światem.
                 Josel obserwował więc przez dłuższą chwilę tego bladego, młodego mężczyznę,
             który witał go, potrząsał czubkami jego palców i prosił, żeby usiadł, a równocześnie
             najwyraźniej cały czas jeszcze go nie zauważał, nie rozpoznawał. W Joselu coś się
             zagotowało. Ogarnęła go niecierpliwość, poczuł złość na tego uprzejmego, roztargnio-
             nego drągala, który był przywódcą całej gminy w Bocianach. Jednocześnie jednak
             zazdrościł rabinowi, że był w stanie wywędrować wyobraźnią tak daleko, iż zapominał
             o wszystkim, co go otaczało. Pomyślał, że gdyby sam potrafił tego dokonać – przynaj-
             mniej na godzinę, dwie – czułby się o wiele silniejszy. Ostatnio bowiem nawet jego
             ucieczki do wsi, do brzeziny, do swobody wędrowania drogami i polami, nie dawały
             mu już ukojenia. Gdzie by nie poszedł, dręczące myśli o Fejdze nie opuszczały go
             i trzymając jego umysł w imadle cierpienia, czyniły go ślepym na wszystko dookoła.
                W końcu rabin powrócił do rzeczywistości. Jego twarz rozjaśniła się i raz jeszcze
             przywitał Josela. Teraz już jego oczy, uszy, usta gotowe były chłonąć otaczający go świat.
                 – Dobrze, że przyszliście, reb Joselu – powiedział do gościa, do którego czasami
             zwracał się przez „wy”, a czasem przez „ty”. – Jest tyle spraw, które chciałbym
             z wami omówić.
                 – Ze mną? – wyjąkał Josel.                                       307
   302   303   304   305   306   307   308   309   310   311   312