Page 311 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 311

torbę. Josel opowiedział mu po drodze, posapując i zacinając się, co przytrafiło
             się Fejdze.
                 Zanim doszli do chałupy Josela, Szmulik Felczer zdołał jeszcze dorzucić:
                 – Widzisz, brachu – uśmiechnął się krzywo – jedziemy obaj na jednym wózku.
             Mnie przecież też co jakiś czas wrzucają przez okno kamienie.
                 Te słowa felczera nie zmniejszyły ani trochę ciężaru, który Josel czuł w sercu.
             Nie był gotów, by przyznać Szmulikowi rację, chociaż teraz potrzebował jego
             pomocy… Przyjąłby ją od samego diabła, byleby tylko została przywrócona spra-
             wiedliwość – żeby Fejga została uratowana, a on, Josel, zapłacił nawet własnym
             życiem za swoje grzechy.
                 Kiedy Szmulik Felczer wszedł do chałupy i zaczął badać Fejgę, Josel stanął obok
             drzwi, nie wpuszczając do środka kobiet, które zbiegły się i tłoczyły przed wejściem.
                 – Jakżeby inaczej? – zachlipała Tojba-Krejndla Tukerin i przez łzy spojrzała
             prosto w krótkowzroczne oczy Josela. – Kogóż to Josel „cadyk” wzywa do swojego
             chorego dziecka? Bezbożnego Szmulika oczywiście! Rozumie się samo przez
             się!
                Pozostałe kobiety potrząsały głowami, wzdychając.
                 – Jakżeby inaczej! Jak człowiek sobie pościeli, tak się wyśpi!
                Szmulik Felczer długo siedział przy Fejdze. Kiedy wstał, miał taki wyraz twa-
             rzy, że Joselowi nogi odmówiły posłuszeństwa i nie mógł się zmusić, by podejść
             do niego i usłyszeć, co miał do powiedzenia. Felczer też nie spieszył się, by coś
             powiedzieć. Wziął swoją wypchaną, podniszczoną torbę i ruszył w stronę drzwi.
             Dopiero, gdy był tuż przed progiem, wyszeptał:
                 – Zatrucie krwi. – Po długiej chwili milczenia dodał: – Ona potrzebuje cudu.
                 Od tej chwili to krótkie zdanie pobrzmiewało nieustannie w uszach Josela:
             „Ona potrzebuje cudu… Ona potrzebuje cudu…”. Kiedy stał w sklepie, kiedy cho-
             dził po wsiach i gdy odmawiał modlitwy w ciągu dnia i nocy – wciąż prosił o cud,
             modląc się o niego całym swoim sercem. Był zamroczony troską i niepokojem.
                 Najtrudniejsze były dla niego chwile, które spędzał za dnia w swoim sklepiku.
             Niczym uwięziony w klatce tygrys kroczył dwa kroki w jedną, dwa kroki w drugą
             stronę, pomiędzy białymi hałdami kredy i wapna, między białymi ścianami. Jed-
             nocześnie odczuwał swego rodzaju zadowolenie, złośliwą satysfakcję z tego, że
             musi to wszystko znosić. Był to rodzaj zemsty na sobie samym – zwłaszcza że
             tak ciężko było mu ścierpieć, gdy ze wszystkich stron Pociejowa przypatrywali mu
             się sąsiedzi, jak gdyby chcieli ocenić jego cierpienie i ukoić serca jego rozpaczą.
             Stawał wtedy na progu, z rękoma założonymi z tyłu, opierał się o framugę drzwi
             i kołysał się – jak gdyby nie był ojcem dziecka, w którym ledwo tliło się życie,
             lecz miał szczęśliwie wyprawić swoim dzieciom wesela. „Nie załamię się! Nie
             doczekacie się tego!” Gdy patrzyli na niego, odpowiadał im przeszywającym,
             ostrym spojrzeniem krótkowzrocznych oczu.
                 Pewnego dnia podeszła do niego jego sąsiadka na Pociejowie – Hinda Wdo-
             wa. Oparła się o ścianę, stając tak, by móc ogrzać się trochę w promieniach   311
   306   307   308   309   310   311   312   313   314   315   316