Page 293 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 293

Często gromadziła wokół siebie na polanie wiejskie dziewczynki i dramatycz-
             nym szeptem opowiadała im zasłyszane u Sary-Lei historie o Gehennie. Opisując
             wygląd Asmodeusza – Anioła Śmierci, Lilit – królowej żeńskich demonów, oraz
             innych mieszkańców piekieł, naśladowała moralizatorski ton głosu Sary-Lei. To,
             czego nie pamiętała, wymyślała i dopowiadała własnymi słowami, ubarwiając
             i inspirując się scenami, które widziała na podwórzu szojcheta – tyle, że miejsce
             zwierząt w jej opisach zajmowali grzeszni ludzie.
                Gdy opowiadała, ze zdumieniem przypatrywała się twarzom swoich słu-
             chaczek i za każdym razem była zaskoczona wrażeniem, jakie na nich robiła.
             Dziewczynki wpatrywały się w nią zastygłe w bezruchu i połykały jej słowa może
             nawet chciwiej niż kobiety słuchające Sary-Lei. Zaraz też łzy, wielkie jak ziarna
             grochu, zaczynały kapać im z oczu. Co chwilę żegnały się i szeptały drżącymi
             ustami: „Olaboga! Jezusieńku kochany!”.
                 Czasami próbowały rewanżować się jej i nastraszyć ją swoimi opowieściami
             o Belzebubie lub wilkołakach, ale najczęściej już po chwili zrywały się z miejsc,
             krzycząc przeraźliwie ze strachu, i uciekały. Binele wiedziała, że nie szkodziło to jej
             przyjaźni z wiejskimi dziewczynkami, wręcz przeciwnie – po każdej takiej ucieczce
             darzyły ją jeszcze większym respektem i przy najbliższym spotkaniu znowu pro-
             siły, żeby opowiadała im straszne historie. Ich zachowanie wydawało się Binele
             komiczne, jednak nie chciała się z nich śmiać, ponieważ ich nie rozumiała.
                 Z biegiem czasu zaczęła sobie uświadamiać, że przyszła na świat z pewną
             skazą. Zdawało się jej, że strach, który odczuwała, nie był znany nikomu innemu
             na świecie. Objawiał się nagłym trzepotaniem serca, drżeniem i niepojętą tęsk-
             notą, która być może miała związek z jej wyjątkowym, samotnym przyjściem na
             świat. Tkwił tak głęboko w niej, był tak niezrozumiały i niedający się wytłumaczyć,
             że nawet nie nazywała go strachem. Natomiast strach, który odczuwali wszy-
             scy – czy to Żydzi, czy goje, nawet małe dziewczynki – był jej obcy. Wydawało
             się jej więc, że skoro nie bała się rzeczy, których lękali się inni, to właściwie nie
             wiedziała, czym jest strach.
                 Próbowała sobie czasem wyobrazić, że jednak boi się czegoś, czego bali
             się inni ludzie. Próbowała myśleć o śmierci ojca, ale wydawało się jej to czymś
             zupełnie niemożliwym. Ojciec był tak samo wieczny jak Bóg. Gdy próbowała
             wyobrazić sobie własną śmierć, zdawało się jej to jeszcze bardziej nieprawdopo-
             dobne. Kiedy myślała o najsroższym laniu, jakie mógł jej spuścić ojciec lub o dniu,
             w którym nie będzie miała co do ust włożyć – wszystko to też nie wydawało się
             jej straszne. Ojciec musiałby przecież w końcu przestać ją bić, choćby dlatego,
             że zaczęłaby go boleć ręka, a jeśli zdarzyłby się dzień, kiedy nie będzie miała co
             do ust włożyć – zawsze może przecież zakraść się na czyjeś pole i wyciągnąć
             sobie z ziemi marchewkę lub buraka. Nawet zimą, kiedy wszystko jest przykryte
             śniegiem, można znaleźć coś w odpadkach na Pociejowie, albo zakraść się do
             obory czy stodoły i podebrać garść owsa. W najgorszym wypadku mogła napchać
             się wapnem i kredą w sklepiku ojca.                                  293
   288   289   290   291   292   293   294   295   296   297   298