Page 281 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 281

zbliży… że rozwiedzie się ze mną… tak powiedział.
                 – Już po moim dziecku! – Sara-Lea załamała ręce, aż w stawach zatrzesz-
             czało. – Postradałaś zmysły, Perlusiu, biedulko!
                Binele usłyszała jakieś poruszenie w kuchni i przyłożyła oko do dziurki od
             klucza. Zobaczyła, jak Sara-Lea zamawia złe oko i podaje Perli jakąś miksturę.
                 W głosie Perli nie było już słychać łez – jej płacz przeszedł w suche łkanie,
             gdy zaczęła opowiadać powoli Sarze-Lei, co się jej przytrafiło.
                 – Nie możesz powiedzieć, mamusiu kochana, że jestem złą żoną dla mojego
             Moszele, oby mi żył długo i był zdrowy. On jest wszak dla mnie prawie jak święty,
             jak cadyk… I wiesz też przecież, jak pilnie przestrzegam wszystkich obowiązków
             żony. Prowadzę się dokładnie tak, jak mnie nauczyłaś i jak nakazał Wszechmogący.
             Jeśli mi powiesz, że czasami zbłądziłam… czy zaniedbałam coś, nie uwierzę ci,
             chociaż… chociaż człowiek jest tylko człowiekiem. Tyle że ja nie mogę sobie żadną
             miarą o czymś takim przypomnieć. A teraz… – znowu zaczęła spazmować.
                 – Jaki to wszystko ma związek z księdzem? – zapytała zniecierpliwiona
             i zaniepokojona Sara-Lea.
                 – Ma, mamusiu… – Perla z trudem wyduszała z siebie słowa. – I nie złość
             się na mnie… bo tego nie wytrzymam!
                 – To mów jak człowiek! Oj, biada mi!
                 – Jak mogę mówić jak człowiek, mamo kochana… skoro już nim nie jestem?
             Tak przecież kocham mojego Moszele, oby mi żył i był zdrowy… że często nawet
             śni mi się po nocach. Tak… Przychodzi do mnie we śnie, wybacz mi moje słowa.
             I nagle… parę tygodni temu… po pierwszej nocy sederowej. Tak, zaraz po… po
             pierwszej nocy sederowej, znowu mi się śnił, jak wstaje od sederowego stołu.
             Wyglądał niczym prawdziwy król, w swoim białym kitlu… Prawda, mamusiu?
             Widziałaś go przecież. Tak wyglądał, kiedy przyszedł do mnie we śnie. I mamo
             kochana… patrzę, a to nie jest wcale Moszele, tylko ksiądz, niech jego imię będzie
             wymazane…
                 – Dlaczego ksiądz? – wyjąkała Sara-Lea. – Słabo mi! Gdzie widziałaś twarz
             księdza?
                 – Nie widziałam, mamusiu kochana. Przysięgam ci na wszystkie świętości,
             że nie widziałam. Ale kilka dni przed wigilią Pesach jego gospodyni przyszła do
             sklepiku z dwoma szajgecami… a on, ten ksiądz, stał na zewnątrz, na Pociejowie
             i zaczepiał Żydów. Wiesz przecież, jak on to lubi. Ta gospodyni, nawet całkiem
             życzliwie powiedziała do mnie „dzień dobry” i kazała podać sobie ładnych parę
             metrów najlepszego płótna. Powiedziała mi, że to na uszycie nowych kościelnych
             koszul, takich białych fartuchów, jakie noszą, tfu… tfu… Pomyślałam sobie: „Jeśli
             o mnie chodzi, możesz kupić płótno na całuny”. I odmierzyłam jej parę metrów
             materiału. Nie targowała się ze mną nawet o kopiejkę. Po prostu zapłaciła, po-
             wiedziała „do widzenia” i już jej nie było. A później…
                 – A później? – powtórzyła Sara-Lea, wstrzymując oddech.
                 – Później zrobił się rwetes na zewnątrz i wyszłam zobaczyć, co się dzieje. Wiesz   281
   276   277   278   279   280   281   282   283   284   285   286