Page 275 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 275
Binele szybko polubiła zarówno Sarę-Leę, jak i opowiadane przez nią historie.
Mogła siedzieć obok niej i słuchać godzinami, nigdy się przy tym nie nudząc.
Jeśli coś jej jednak przeszkadzało, to były to inne kobiety – słuchaczki. Kiedy
tylko rozsiadły się w kącie obok pieca, moralizatorski głos Sary-Lei hipnotyzował
i paraliżował je swoim rytmicznym wznoszeniem się i opadaniem, powodując, że
albo siedziały sztywno, z dziwnymi wyrazami na twarzach, albo zaczynały kołysać
się monotonnie w przód i w tył.
To zachowanie kobiet działało na Binele również na dwa sposoby: albo
rozśmieszająco, albo usypiająco. Czasem bała się, że przyśnie – i nie daj Boże
ominie ją ta wspaniała chwila, kiedy dwa razy w tygodniu dostawała talerzyk
kiszki ze śledzioną, bowiem zgodnie ze zwyczajem szojchet zabierał dla siebie
jelito grube i śledzionę każdego cielaka, którego zarżnął. Czasami znowuż oba-
wiała się, że wybuchnie śmiechem, a wtedy z pewnością wpadłaby w tarapaty.
W takich chwilach zamiast przysłuchiwać się opowiadaniu Sary-Lei, musiała
koncentrować całą swoją uwagę – albo na zaciskaniu ust, żeby powstrzymywać
śmiech, albo na tym, by trzymać oczy otwarte i nie zasnąć. Jedynie w czwartki
i piątki łatwo dawała sobie radę z tym problemem. W te dni szojchet uwijał
się ze swoim rzeźnickim nożem w otwartej szopie na podwórzu i Binele mogła
przyglądać się jego pracy przez okno. Wtedy natychmiast przechodziła jej
ochota zarówno na sen, jak i śmiech, a historie Sary-Lei nabierały posmaku
rzeczywistości. Zwłaszcza w piątki Sara-Lea prześcigała samą siebie. Gdy cały
sztetl był zaaferowany przygotowaniami na przyjęcie świętego szabasu, kiedy
kobiety nie miały ani chwili wolnego czasu i w pośpiechu wpadały do szojcheta
z kurczakami, które musiały jeszcze potem ugotować – akurat wtedy Sara-Lea
opowiadała najlepiej, a zabiegane kobiety, z zarżniętymi kurczakami w koszach
stojących obok ich stóp, właśnie wtedy najuważniej słuchały.
W piątki słowa Sary-Lei opowiadające o Dniu Sądu Ostatecznego współ-
brzmiały z odgłosami sądnego dnia drobiu. Z zewnątrz, z szopy, gdzie szojchet
wykonywał swoją pracę, wdzierały się do mieszkania makabryczne dźwięki:
przerażone kwakanie, gęganie, śmiertelne rzężenie i charczenie zarzynanych,
a wciąż jeszcze żywo trzepoczących skrzydłami i drgających kur, gęsi, kaczek
oraz dla bogatych domów: indyków.
Binele przyglądała się, jak szojchet krzątał się przy rzeźnickich nożach –
jak wyjmował je z drewnianych osłon i sprawdzał przy świetle lampy naftowej,
która zawsze paliła się w szopie, kiedy wykonywał swoją pracę. Ostrząc noże
o duży kamień, przysłuchiwał się, czy nie ma na nich żadnej skazy, po czym
zarzynał cielaki, gęsi, kury. Często towarzyszyli mu przy tym młodzi pomocnicy,
którzy trzymali swoje noże zatknięte za paski ze sznurka obwiązujące ich białe,
poplamione krwią fartuchy, a potem obdzierali nimi zwierzęta ze skóry. Stojąca
w pobliżu wielka balia napełniała się do pełna krwią.
Szojchet miał brązowe włosy z głębokim, rudawym połyskiem oraz piękną,
kędzierzawą brodę i pejsy. Był wyższy i silniejszy niż młodzi rzeźnicy, jednak w domu 275