Page 270 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 270

grzywę kobyły. – Wciąż dobrze się trzyma, co? – zapytał, wskazując na konia.
              – Całkiem dobrze! – Magda zamrugała dwuznacznie i potrząsnęła luźnym
           biustem. – A czym, na przykład, życzysz sobie, żebym ci zapłaciła za twój pre-
           zent? – zapytała, podczas gdy Josel udawał, że obserwuje jęczmień na powiece
           konia. – Wy, Żydki, przecież nigdy niczego za darmo nie dajecie, czy nie tak?
              – Czasem rzeczywiście nie, czasem jednak tak – odpowiedział spokojnie Josel,
           panując nad sobą. – Ja, na przykład, chcę ci jednak coś podarować, zupełnie
           za darmo. Jeśli chcesz, weź, jeśli nie chcesz, nie bierz.
              Jej nozdrza i nozdrza kobyły zadrżały w tej samej chwili.
              – A niby dlaczego jesteś taki dobry dla mnie? – zapytała.
              – Nie staram się być dobry dla ciebie. Tylko wtedy, jeśli nic nie zrobisz, za-
           służysz sobie na coś.
              – Co to znaczy – jeśli nic nie zrobię?
              – Jeśli nic nie zrobisz w sprawie Fiszela Rzeźnika… To znaczy… jeśli zostawisz
           go w spokoju i nie będziesz robić takich głupstw, jak donoszenie na niego rabi-
           nowi… Tak właśnie… Dlaczego właściwie chcesz wyjść za mąż za parszywego
           Żydka, do tego jeszcze ojca piątki małych Żydków, co? On może się rozwieść,
           ale żydowska krew w jego żyłach ani trochę się przez to nie zmieni.
              Chciał jeszcze dalej mówić, lecz ona wybuchnęła nagle tak gromkim śmie-
           chem, że aż rozedrgało się powietrze wokół niej, Josela i kobyły. Złapała się za
           szerokie biodra, a jej oczy nabiegły łzami. Minęła dłuższa chwila, zanim mogła
           wydobyć z siebie słowo.
              – Oj, Jezus Maria! – zawołała, łapiąc spazmatycznie oddech. – Co za parszy-
           wy idiota z tego Fiszela Rzeźnika! Ja… Ja? Miałabym wyjść za niego za mąż, za
           takie brudne, nadęte zero? Oj, święty Panie, miłosierny Boże w niebiesiach! Oj,
           Jośku, mój skarbie, niech cię diabli porwą! Żarty sobie z niego stroiłam… z tego
           kompletnego idioty. Zdechnę prędzej jak pies, niż wyjdę za mąż za jednego
           z waszych. Oj, niech was wszystkich cholera weźmie, wy parszywa, robaczywa
           bando… – krztusiła się śmiechem. – On… On przecież nie jest nawet mężczyzną…
           O czym tu mówić… Oj, święty sakramencie!
              Josel poweselał. Potarł dłonie, potem uszy, w końcu podskoczył jak młody
           chłopak i zawołał:
              – Dziękuję! Dziękuję ci bardzo, Magdo! Niech Wszechmogący pamięta o tobie!
              Zarzucił swój worek na ramię i wybiegł z podwórka.
             Pobiegła za nim z krzykiem:
              – Ej, Jośku, ty parchaty krwiopijco! A gdzie są moje dwa garnce wapna,
           co?! Przecież mi obiecałeś coś za nic, ty łajdaku jeden! – Złapała go za pejsa
           i pociągnęła.
              Josela swędziała ręka, by trzepnąć ją po ramieniu tak, żeby popamiętała.
           Zamiast tego poklepał ją tylko lekko po dłoni i zawołał:
              – Oj, całkiem zapomniałem! Oczywiście, z przyjemnością!
    270      Odmierzył jej dwa garnce wapna i pobiegł do domu niczym lekkonogi młodzieniec.
   265   266   267   268   269   270   271   272   273   274   275