Page 265 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 265

córki o wspaniałym pochodzeniu, w rękach tego bydlaka, w ciemnej klatce scho-
             dowej jej domu. Josel widział w wyobraźni biel obnażonego ciała Hindy jaśniejącą
             pośród ciemności, widział ból w jej wielkich, czarnych oczach, słyszał jej krzyk,
             wołanie o pomoc pośród mrocznej ciszy.
                 Josel uważał wprawdzie, że sama doprowadziła do tego niebezpiecznego
             zdarzenia z Wacławem swoją służalczą uprzejmością, jaką okazywała temu
             pijakowi, i uwagą, z jaką przysłuchiwała się jego idiotycznej gadaninie, lecz
             równocześnie była przecież żydowską córką, która została zhańbiona, o mało
             co zdruzgotana przez tego nieokrzesanego, dzikiego byka, goja Wacława. Ona
             – taka bezbronna, on – taki potężny. Nic dziwnego, że strach jej nie opuszczał
             i przeobrażał ją w ludzki wrak. Może też i dlatego, że nikt na świecie nie wiedział
             o jej strasznych przejściach, poza nim, Joselem.
                 Nie miał pojęcia, dlaczego ze wszystkich ludzi w Bocianach właśnie jego
             wybrała, żeby powierzyć mu swoją tajemnicę. Miał jej to za złe i czuł do niej
             jeszcze większą niechęć niż wcześniej. Jednak na jego ramionach spoczywał
             ciężar zobowiązania – poradził jej przecież, żeby nie uciekała z Bocianów. Był
             odpowiedzialny za jej bezpieczeństwo, tak samo, jak był odpowiedzialny za
             bezpieczeństwo całego sztetla. Kto wie, co mogłoby się stać, gdyby Wacław
             rzeczywiście zamordował swojego brata, albo gdyby Hinda zraniła lub zabiła
             Wacława tamtej strasznej nocy.
                 Josel nie miał żadnego specjalnego planu, jak powinien postąpić, kiedy wybrał
             się porozmawiać z Wacławem. Najważniejszym było, by spotkać go, kiedy był
             trzeźwy, a to mogło zdarzyć się tylko rano.
                 Otworzył zatem sklep i zostawiając go pod opieką swoich dwóch najstarszych
             córek, z workiem towaru zarzuconym na ramiona wyszedł na zewnątrz. Wbrew
             swojej woli rzucił krótkie spojrzenie na Hindę, która siedziała przygarbiona na
             skrzyneczce obok półek z galanterią i ogrzewała sobie ręce przy koksiaku. Zdo-
             łał wyczytać z jej wielkich, czarnych oczu, jak niepewnie się czuła, widząc, że
             wyrusza w drogę. Ostatnio często w ten sposób na niego patrzyła.
                 Mijając żydowską karczmę przy szerokiej alei topolowej, Josel zajrzał do
             środka, żeby sprawdzić czy Wacław, który spędzał tam większą część dni, nie
             zdążył już tam zawitać. Potem puścił się w drogę do wsi.
                 Gdy dotarł do chałupy Wacława, zastał na ganku jego córkę Wandę. Długie
             jasne włosy miała zmierzwione w osobliwie kokieteryjny sposób, odsłaniając
             półkola dużych, cygańskich kolczyków, które zwisały z jej uszu. Ubrana była
             w gruby, ręcznie wydziergany sweter, długą, szeroką spódnicę i duże, męskie
             buty. Pucowała o sweter duże, czerwone jabłko i kiedy Josel wszedł na ganek,
             podniosła je do wilgotnych, rozchylonych ust.
                 „Oto jecer hore w swojej najniebezpieczniejszej postaci wyszedł, by mnie
             przywitać” – pomyślał Josel. Odwrócił oczy od zmysłowej, powabnej twarzy
             Wandy i patrząc na drzwi, zapytał:
                 – Twój ojciec jest w domu?                                       265
   260   261   262   263   264   265   266   267   268   269   270